Copacabana, 01.01.2014, wieczór. Siedzę na parterze w hostelu - tylko tutaj mam zasięg wi-fi. Nadrabiam trochę bloga i cały czas zastanawiam się, co ze sobą zrobić następnego dnia...
W którymś momencie słyszę coś w rodzaju:
-Ale ja już zjadłam chipsy i głodna nie jestem.
Cóż, jeśli nie wpadłybyśmy na siebie w La Paz, to zapewne nastąpiłoby to tutaj :) Agata z Moniką miały w planach 1-dniową wycieczkę na Isla del Sol następnego dnia, a potem zamierzały jechać do Cusco. Gdy się zakwaterowały, poszłyśmy na kolację i w końcu było więcej czasu, by porozmawiać.
Dziewczyny generalnie mają czas od połowy listopada do początku lutego, lecą od południa ku górze - jak dla mnie nieco za szybko i za dużo siedzenia w autobusach :)
W każdym razie okazało się, że Agata jest z Harnasi (Koła Przewodników Beskidzich z Gliwic) i ma przebogaty życiorys. Była kilkakrotnie w Himalajach, również za darmo - jako medyk (jest ratownikiem medycznym), zwiedziła spory kawałek świata, wspina się (również w lodzie), a do Ameryki Południowej trafiła z rocznego pobytu na Antarktydzie, gdzie również robiła za medyka, była administratorem i zajmowała się masą innych rzeczy, łącznie z ważeniem i liczeniem zwierząt... I zapewne robiła i robi sporo innych ciekawych rzeczy, o których już nie wspomniała. Ja przy niej, to nudziara jestem...
W każdym razie poczułam, że to bratnia dusza jest :) Jeszcze tego wieczoru zaczęła mnie namawiać na Aconcaguę, i to jeszcze w trakcie tej wyprawy, przed lutym! I gdy już już korbki w głowie się kręciły i kombinowały, stwierdziła, że jednak przełożymy to na kolejny grudzień (w połączeniu z północną częścią Ameryki Pd). Wstępnie jesteśmy umówione - chyba, że któraś z nas coś tam nowego wymyśli :) Jeśli dojdzie do skutku, to będziemy szukać większej ekipy. Ktoś się pisze? :)
Następnego dnia wsiadłam w busa do La Paz, ale ciągle jeszcze główkowałam, czy jednak nie wysiąść po drodze... Ostatecznie przesiadłam się w Huarina na autobus do Soraty - dobry wybór :)
Sorata, niewielka kolonialna wioska, położona jest na wysokości 2650 m n.p.m., u stóp Illampu (m n.p.m.). Przepiękna miejscowość, swego czasu rozwinęła się dzięki poszukiwaczom złota oraz kauczukowym baronom, obecnie jest to rodzaj ośrodka wypoczynkowego (ale nie na jakąś wielką skalę), punkt wielu wypraw górskich w okoliczne tereny, raj dla monteñeras (wędrowców górskich).
Zakwaterowałam się w Casa Reggae, dość klimatycznym hostelu, gdzie głównie napotkałam Argentyńczyków. Polacy? Tak, pojawiają się tu, ostatni był jakieś 3 lata temu...
Tego dnia pogoda była super - ciepło, piękne słońce. No to dawaj - wyżej i wyżej...
Pospacerowałam po okolicy, sycąc oczy krajobrazem i ładując baterie na słońcu. Całkiem nieświadomie dotarłam w miejsce, które moża by porównać do Przełęczy nad Łapszanką, gdzie jest genialny widok na Tatry. Tutaj byłby widok na Illampu, gdyby nie to, że przykrywały go wówczas chmury. Ale wyłonił się wieczorem - wielki, majestatyczny...
Następnego dnia rano lało - i to srogo. W końcu ok. 9.30 wypogodziło się i to na tyle, że zdecydowałam się na krótkie spodnie i bluzkę na ramiączkach (żeby w końcu wyrównać dość komiczną opaleniznę; tylko blizny na rękach po andyjskim survivalu jakoś opalić się nie chcą...).
Szybkie zakupy na drogę - i w drogę!
Celem była Jaskinia San Pedro, oddalona o około 12 km od Soraty. Drogi dojścia były dwie: jedna nieco nudna trasą dla samochodów, druga z przygodami, "niebezpieczna" (według przewodnika) doliną wzdłuż rzeki. Oczywiście nie miałam wątpliwości, którą trasą pójdę :) - dopóki znowu nie zaczęło lać... Wówczas poszłam na kompromis i stwierdziłam, że w tę stronę pójdę grzecznie drogą dla samochodów, a z powrotem - o ile pogoda pozwoli - dołem. Wkrótce dolina zaszła mgłą, ulewa stawała się coraz silniejsza, morale coraz mniejsze...
Pod jaskinią przerwa na kawę, bo coś sennie się zrobiło i jakoś strasznie leniwie...
Jaskinia San Pedro ma około 400 m długości, brak tu jakichś szczególnych formacji skalnych, ale jako ciekawostkę warto zobaczyć. Wyszłam z niej ze sporym guzem na głowie, co jeszcze dodatkowo mnie rozleniwiło. Więc ostatecznie wracałam tą samą drogą, z jedną małą przygodą - przejściem przez świeże rumowisko skalne, gdzie nadal z góry spadały kamienie. Jedna rodzinka wycofała się, ostrzegając, że jest niebezpiecznie. Ale tyle drogi by trzeba było nadrabiać... Idę! Na tyle szybko, by kamienie się nie zorientowały :P
W drodze powrotnej już nie padało, ale było sporo chmur, które zresztą nadawały sporo uroku dolinie. Wkrótce jednak wszystko spowite było mgłą, nic nie widać na kilka metrów dookoła.
Nudno... Idzie się, idzie i idzie.... nic nie widać... i idzie się, idzie...
I zrobiłam to, czego nigdy nie robię w górach (bo uważam to trochę za profanację, wolę słuchać dźwięków natury :), a co doskonale wpasowuje się w boliwijski klimat - wyciągnęłam komórkę i włączyłam odtwarzacz muzyki.
Pierwsza piosenka - co za traf :)
In existance - Beautiful World
Uwielbiam ten kawałek, a jeszcze tutaj czułam, jakbym widziała przed sobą teledysk do tej melodii. Wokół mgła, tajemniczość, cisza, spokój...
...aż nagle za zakrętem wyłania się to:
Łaaa... To dopiero był widok! I to jeszcze przy tej muzyce. Illampu zupełnie jakby zawieszony nad Soratą, groźny, wspaniały :) Stałam oniemiała i gapiłam się z szeroko otwartymi oczyma. A potem, jak wariatka, zaczęłam pstrykać fotki, dopóki mgła go znowu nie zasłoniła...
Muzyka jednak była tu dobrą opcją, droga szybko mijała, a też i niemało wspomnień wywołała. Świetnie w klimat boliwijski wpasowało się Te extrano (Xtreme), melodia do bachaty, typowej pościelówy :) Jakoś w zeszłym roku chyba nawet zamierzałam się na kurs bachaty i razem z moim partnerem (do tańca) byliśmy nawet na jednych zajęciach, kupa śmiechu z tego wyszła... Ale po tych zajęciach, on stwierdził, że jednak nie... - do dziś nie usłyszałam wyjaśnień, dlaczego :P
Po powrocie do Soraty Illampu nadal był widoczny, więc jak magnes ciągnął mnie znowu do góry, by być jak najbliżej. Dotarłam do dobrego punktu widokowego, ale chmury dość szybko ponownie go przykryły.
Ale dla tych kilku momentów warto było tu przyjechać :)
Wieczór - znowuż główkowanie: La Paz i to, co jeszcze wokół chciałam zobaczyć czy wysiąść po drodze i kierować się na Peru?
Dopiero następnego dnia, będąc już w autobusie, stwierdziłam, że jednak jeszcze chcę 3-dniowy trekking na Camino del Choro i 3 dni na Huayna Potosi (choć tu nie byłam pewna, czy moja aklimatyzacja nie wzięła w łeb, bo ostatnimi dniami sporo wariowałam z wysokością...)
W La Paz - ulewa... I to taka, że po 15 minutach drogi zamieniły się w rzeki. Co robić, co robić... Wykonałam telefon do przyjaciela.
- Ryha, a nie chcesz jechać już dalej...?
Hm... Żadna przyjemność w takim deszczu. Do tego chyba decyzję ostatecznie podjęło lewe kolano - coś mu się ewidentnie nie podobało.
No to kompromis - Chacaltaya (ok. 5450 m n.p.m.), Valle de la Luna, a potem już Peru. Choć głowę dam, że będę żałować, że nie weszłam na Huayna Potosi, która jest stosunkowo łatwym 6-tysięcznikiem. Nigdy nie ciągnęło mnie w tak wysokie góry, ze względu na zimno przede wszystkim, ale tutaj przynajmniej mogłabym w warunkach w miarę kontrolowanych poczuć, jak to jest na tych wyprawach, o których tyle się słyszy...
Ale! Odliczyłam potrzebne mi jeszcze w Boliwii pieniądze, resztę wymieniłam na peruwiańskie sole - klamka zapadła.
Dość nieszczęśliwa postanowiłam poprawić sobie humor - najpierw zjadłam Pico a la Macho, danie boliwijskie, będące kopką różnorakich składników: na dole frytki, na tym kawałki mięsa wołowego, kawałki kiełbasek, plastry ostrej papryki, plastry pomidorów, a na tym jeszcze jajko:
Całkiem smaczne, ale delikatnie obawiałam się o swój żołądek. Choć nie też znowu na tyle, by nie pójść sprawdzić, czy lody w La Paz faktycznie są takie pyszne :P Są! Wzięłam potrójną porcję...
A wieczorem obżartucha rozbolał brzuszek...
Sorata:
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz