10 sty 2014

Chacaltaya (ok. 5450 m n.p.m.!) i Dolina Księżycowa

[05-06.01.2014]

Ożesz w mordę... Najpierw pojawiło się dziwne echo w uszach, powtarzające głucho dźwięk ocierającego się rękawa kurtki o tułów. Po kilku kolejnych, ciężkich krokach - mroczki przed oczami! Tysiące malutkich, wirujących gwiazdeczek albo świetlików! Ale jazda :D

Kolejne kilka kroków - oddech ciężki, delikatne kłucie w płucach, lekkie zawroty głowy...

Cóż - soroche. W końcu mnie dopadło. Zresztą trudno się dziwić, ostatnimi czasy skaczę, jak głupia po tych wysokościach, a ostatnie 3 dni spędziłam przecież niewiele ponad 2000 m n.pm., a teraz włażę na górę, która ma prawie 3 razy więcej...


Chacaltaya - 5600 m n.p.m. (według towarzyszącego wycieczce przewodnika, choć źródła podają bardzo różne wysokości, np. 5450 m n.p.m., co chyba jest najbardziej prawdopodobne). Miało być prosto, łatwo i przyjemnie. Busem wjechaliśmy na wysokość ok. 5200 m n.p.m., więc podejścia nie miało być zbyt wiele. 

Phi! - pomyślałam sobie. Takie podejście to bzdura, głupio się nawet przyznawać. Aha... dopóki nie dopadnie cię choroba wysokościowa. Co mnie się przytrafiło - a przynajmniej pewne wstępne jej objawy. Ciekawe doświadczenie :)

W każdym razie chyba nie ma się czego wstydzić, nawet jeśli było tyle podjazdu samochodem, skoro okupiłam to nieco własnym zdrowiem (dodając do tego dalsze problemy jelitowo-żołądkowe z dnia poprzedniego...) :P Oj, pewnie długo nie będę wyżej niż tutaj.

I śniegu tu więcej niż w Polsce! :P

A oto i "champiños" na szczycie:


Chacaltaya, Zimna Przełęcz, jest lodowcem i jednocześnie ponoć najwyżej położonym terenem narciarskim świata. W 1985 r. lodowiec w wyniku huraganu El Niño stracił ok. 85% swojej powierzchni, przypuszcza się, że w ciągu kilku dziesięcioleci zniknie całkowicie. Nie jest to bez znaczenia, ponieważ stąd La Paz czerpie wodę. Oczywiście ruch narciarski został tu wstrzymany.

Teoretycznie ze szczytu jest wspaniały widok na Kordylierę Królewską, widać też stąd Jezioro Titicaca... Nam, prócz satysfakcji z wejścia na taką wysokość, niewiele pozostało. Tylko po drugiej stronie Chacaltaya co rusz wyłaniała się Huayna Potosi...


A może by tak jednak...?
Ech...


Z Chacaltaya dojechaliśmy do Valle de la Luna, Doliny Księżycowej. Jest to teren poddany znacznej erozji pod wpływem wody, wiatru i zróżnicowanego klimatu - na tym samym budulcu podobno stoi całe La Paz. A nazwę ponoć nadał sam Neil Armstrong, gdy przyleciał do Boliwii i widział ten obszar z samolotu - ale szczerze mówiąc, w to akurat średnio wierzę.
Czułam się coraz gorzej, ale już bardziej dlatego, że zaczęło łapać mnie jakieś przeziębienie (pewnie od spacerów w krótkich spodniach w deszczu w Soracie). Wyszperałam z mojej apteczki upsarin, witaminki i zaczęło się kurowanie.
W nocy nieco gorączkowałam, ale oczywiście nie powstrzymało mnie to przed dalszą drogą...

Gdybym, jak każdy grzeczny turysta, pojechała do Puno w Peru bezpośrednim autobusem, to zapłaciłabym 220 bolivianów (ok. 85 zł). A że ja kombinator jestem, to władowałam się do mikrobusa, jadącego do Desageduero (miejscowość na granicy z Peru), za co zapłaciłam 15 BOB (6 zł), a po stronie peruwiańskiej do Puno 10 soli (ok. 10 zł). :D

A na granicy...

Mikrobus zjechał z głównej trasy do miejscowości. Logicznym wydawało mi się zatem, że muszę do tej drogi wrócić i nią ku granicy podążać, co też uczyniłam. Po obu stronach drogi - szpaler ciężarówek. Żadnych innych pieszych, prócz mnie, nie widać - a gringos to już w ogóle. W powietrzu wyczuwam Przygodę... - choć akurat przygód na granicach nie lubię (trauma po granicach ukraińskich).

Po 3 km docieram do punktu kontrolnego. Sami kierowcy ciężarówek. Podaję w okienku mój paszport i wizę. Facet dziwnie na mnie patrzy i mówi, że nie mam pieczątki wyjazdowej. No to niech mi wbije - myślę sobie, w końcu po to tutaj jest.

- Imigracion jest w wiosce.
- Że co...?

No to z powrotem do wioski - ale tych 3 km przejść ponownie nie chciałam z całym wielkim tobołkiem, więc pojechałam taksówką. W jedną stronę miała kosztować 6 BOB - ja miałam 9 BOB... Chyba, że znajdzie się drugi pasażer, wtedy oboje płacimy po 3 BOB. Znalazł się! Więc jest kasa na powrót na granicę, że tak powiem, co do grosza.

Wbicie pieczątki wyjazdowej poszło w miarę sprawnie, mimo kolejek. I z powrotem do samochodu. Znowuż ktoś tam się dosiadł, więc nawet coś boliwianów zostanie. Gdy już prawie dojechaliśmy do punktu kontrolnego, przy którym byłam wcześniej, kierowca taksówki pyta, czy jestem samochodem. 

- No, nie jestem.
- Ciężarówką?
- ?? Nie.
- Bo to jest tylko przejazd przez granicę dla ciężarówek, a dla pieszych jest przejście w wiosce...

Hahaha... Albo po hiszpańsku - jajajaja... ("j" czytane jest jak "h").

No to z powrotem do wioski, dokładnie pod Imigracion, gdzie wbito mi pieczątkę, spod którego jakieś 100 m w drugą stronę znajduje się granica z Peru.
Sierota...
Choroba stępiła mi mocno, w miarę bystry zazwyczaj, umysł, skoro nie zorientowałam się, że ci wszyscy ludzie z kolejki nie jadą przecież tam, gdzie ja koniecznie chciałam się przeprawić...

Na granicy peruwiańskiej też szybko poszło. W ogóle, to gdybym nie wbijała żadnych pieczątek, to nikt by się nie zorientował, że przekroczyłam granicę. Ot, formalność, która leży w mojej gestii.

Na granicy na ławce minęłam 2 Słowianów - wydawało się, że Rosjanie. Przed okienkiem kolejnych 2 - tym razem Polaków. Wyszłam z biura - to nie Rosjanie, tylko też Polacy... (tylko coś mi tu nie pasowało z tym językiem - potem okazało się, że jeden to Czech).

Wsiadłam w autobus do Puno, głównego miasta nad Jeziorem Titicaca po stronie peruwiańskiej. Tu z dworca do centrum przejechałam rodzajem rikszy - zastanawiałam się, co by powiedział ten pan, gdybym mu zaproponowała, że sama popedałuję... Zadyszki dostał biedak :)


Moja pierwsza przygoda w Peru? Pogryzł mnie pies... (A druga? Zgubiłam paszport, ale do tego jeszcze dojdziemy...) Polała się krew, zrobiła się bulwa, bolało jak cholera. Jasne, jeszcze tylko zastrzyków na wściekliznę mi brakowało. (Choć są tacy, co twierdzą, że to raczej pies powinien się martwić, czy czasem czegoś ode mnie nie załapał... :P) I zrozumiałabym nawet to pogryzienie, gdyby to było w jakimś dzikim miejscu - bo jako, że do grzecznych turystów raczej nie należę, to nie wybieram najprostszych ścieżek i często bywam tam, gdzie nie powinno mnie być. Ale tym razem byłam w jednym z bardziej turystycznych miejsc w Puno! Tuż przy świeżo odnowionych schodach, prowadzących na główny punkt widokowy!


Oba tu widoczne rzuciły się na mnie nagle, jak głupie (tudzież wściekłe...) Chapnął mnie ten czarny. Odmachnęłabym mu się, gdyby nie to, że miałam stracha, że jego kolega zrewanżuje mi się w drugą nogę...

Pospacerowałam, lekko kulejąc, a potem wróciłam inną drogą - oczywiście taką, którą nie powinnam, ale przynajmniej ominęłam psy. W każdym razie te psy, bo innych też było sporo...

A w punkcie widokowym - patrzący na taflę Jeziora kondor, symbol nieba i łącznik z tym, co pozaziemskie.


Na głównym deptaku spotkałam Wenezuelczyka, który nocuje w tym samym hostelu, co ja. Chłopak sympatyczny, wyluzowany, zabawny, jeździ po Ameryce Pd, sprzedając biżuterię - majstersztyki własnego wyrobu. Pośmialiśmy się, potańczyliśmy na ulicy, pospacerowaliśmy. Do portu doszliśmy akurat w momencie, gdy przybiła tam łódka z panami, których widziałam na granicy. 3 Polaków i jeden Czech - oficjalnie zwiedzają, nieoficjalnie zbierają nasiona kaktusów... :)

Wieczorem Wenezuelczyk (nie potrafię zapamiętać jego imienia, ale coś podobnego do Freddiego chyba) artystycznie przedłużył mi mój warkoczyk :)


I stwierdził, że od teraz jest moim chłopakiem i zaczął się kleić... Chciał koniecznie wyjść na miasto, ale sprytnie wymówiłam się nogą (tzn. nie kopniakiem, tylko bolącą bulwą po ugryzieniu) :P Dalej twierdził, że on wybierze się ze mną następnego dnia na 2-3 dniowy objazd po wyspach na Jeziorze Titicaca. Miałam zapukać rano do jego drzwi - czego bezczelnie nie zrobiłam...
Ale to jeszcze nie koniec, bo F. uważa, że będzie mi dalej towarzyszyć w mojej podróży.

Cel: pozbyć się Wenezuelczyka. (Ależ ja jestem asocjalna...)

2 komentarze:

  1. Kołobrzeg.10.01.2014.U nas dzisiaj w nocy wiosenna burza,temp.10 stopni.podobno pojechałaś się wygrzać.Pozdrawiam leniwie.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Za przygodami też pojechałam, a to nie zawsze z wygrzaniem się idze w parze :)
      Cóż, Peru pozdrawia leniwy Kołobrzeg!

      Usuń