W związku z tym, że ortopeda
zalecił jazdę na rowerze w ramach rehabilitacji moich rzepek, postanowiłam tym
razem zastosować się do jego wytycznych. (To, że na Camino de la Muerte, Death
Road, na Drodze Śmierci, głównie używa się rąk - do hamowania - to już inna rzecz :P).
Dzień wcześniej jakoś niezbyt
długo dałam się przekonywać. O tej drodze słyszałam już wcześniej, a gdy
jeszcze teraz zobaczyłam rower i ekwipunek... :) Co prawda, przewodnik Bezdroży
twierdzi, że droga ta jest przeznaczona wyłącznie dla profesjonalistów o żelaznych nerwach, ale w
agencji turystycznej powiedziano mi, że nie trzeba być jakimś specjalistą w jeździe
rowerem po górach, żeby tę trasę przejechać.
Agencja nazywała się No Fear
Adventure :D
Po wyjściu z biura spojrzałam
na swoje treki - no, na rower to one nie za bardzo się nadają. Trza dokupić
buty. Ale żeby było to takie łatwe! Już przyzwyczaiłam się do tego, że w Polsce
ciężko jest dostać obuwie damskie na moją stopę... Ale tutaj miałam problem ze
zwykłymi półbutami! Koniec końców padło na lekko przyciasne trampki... W sam
raz na Drogę Śmierci :D
Rano część ekipy (reszta była
zabierana potem po drodze) spotkała się w agencji, żeby poprzymierzać sprzęt.
Każdy został wyposażony w spodnie ochronne, kamizelkę, ochraniacze na kolana i łokcie,
rękawiczki oraz kask.
Po szybkim śniadaniu ruszyliśmy
na przełęcz La Cumbre (4643 m n.p.m.) - pogoda była super!
Tutaj dojechał drugi mikrobus,
który zabierał pozostałe osoby z hosteli. I któż z niego wysiada? Daniel!
Szwajcar, którego poznałam w Sucre i z którym komunikujemy się naszym łamanym
hiszpańskim. No tak, stwierdził, gdzieżby indziej mógł mnie spotkać, jeśli nie
na Drodze Śmierci - toż to Mujer Aventura, Kobieta Przygoda :P Oczywiście nie
omieszkał również zwrócić uwagę na moje trampki... :D
Rowery były dość dobrej klasy,
z hydraulicznymi hamulcami - na takim jeszcze nie siedziałam :)
Javier, nasz przewodnik,
pokrótce przedstawił trasę naszego zjazdu, dał sporo różnych wytycznych i
wskazówek - po czym ruszyliśmy!
Zanim jeszcze wjechaliśmy na właściwą
Camino de la Muerte, czekał nas kilkunastokilometrowy przejazd (a właściwie
zjazd) po drodze asfaltowej, po której poruszały się samochody. Tutaj mieliśmy
wypróbować nasze rowery i się do nich przyzwyczaić.
Zjazd? Wow, po prostu - łał :D
Trasa niezwykle malownicza, z jednej strony wysokie zbocze, z drugiej - głęboka
dolina, na której zamknięciu majaczą ośnieżone szczyty :) Nie wiedziałam, czy
skupić się na zjeździe czy patrzeć dookoła.
Potem był tu kawałek trasy
zamknięty dla rowerzystów, więc mikrobus przewiózł nas już na właściwą Camino
de la Muerte.
Początek: La Cumbre, 4643 m n.pm.
Koniec: Yolosa, 1185 m n.p.m.
Długość: ok. 80 km
Zgubiona wysokość: ok. 3 600 m
Jak wygląda słynna Camino de
la Muerte, Death Road, Droga Śmierci, o której w internecie krąży sporo legend?
Jest wąska na tyle, że zmieści się tu tylko jeden samochód, co jakiś czas są
zatoczki, w których można się wyminąć (ale zbyt wiele samochodów tu już nie jeździ,
bo wybudowano nową, asfaltową drogę). Większość trasy pokryta jest kamykami i
kamieniami różnej wielkości - na tych mniejszych i sypkich bywa ślisko, te większe
trzeba omijać, bo można się srogo na nich wyglebnąć... Dużo zakrętów,
zawijasów, zygzagów, serpentyn o kątach ostrych i ostrzejszych :) (wiem, od
niejednego matematyka po głowie bym teraz dostała :P). Droga głównie leci w dół
mniejszym lub większym (zazwyczaj) spadkiem. No i po jednej stronie cały czas
towarzyszy nam stroma przepaść, którą mija się czasem na centymetry, a która kończy
się kilkaset (na początku ponad tysiąc) metrów w dolinie poniżej... Ktoś by
powiedział: w takim razie należy trzymać się prawej strony, gdzie mamy zbocze.
Ale nie tutaj! Na tej drodze panuje zasada, że jadący pod górę mają pierwszeństwo,
jadą przy zboczu, więc panuje tu ruch lewostronny -> rowerzystom jadącym w
dół pozostaje lewa część drogi nad przepaścią :)
Dodam jeszcze, że w zasadzie
to nigdy nie jeździłam rowerem po górach, wolę wędrówki po nich. Raz tylko
siedziałam już na rowerze na trasie z Gorca na Przełęcz Przysłop, na nowym,
czerwonym szlaku - ale rower został mi wówczas brutalnie wydarty przez właściciela,
który twierdził, że szczęścia do jazdy na rowerze to ja nie mam. Ha! Zobaczymy
tym razem! :P
Początkowo co kilka, kilkanaście
minut robiliśmy przerwy - ponownie, by wyczuć rowery, na zdjęcia (każdy na końcu
dostał płytkę z fotkami) i chyba przede wszystkim po to, by dłonie odpoczęły...
Paluchy bolały, bo cały czas dwa palce każdej dłoni musiały ciężko pracować na
hamulcach, a nieprzyzwyczajone łatwo mogły dostać skurczu.
Widoki - przepiękne. Na tej
pierwszej części, gdzie ciągle się zatrzymywaliśmy, stwierdziłam, że to w sumie
nuda... I że raczej wolałabym przejść się tą drogą, podziwiać krajobrazy,
porobić zdjęcia, a tak, to muszę ciągle patrzeć pod koła - nuda! Doszłam do
wniosku, że absolutnie nie rozumiem tych znajomych, którzy bujają się rowerami
po górach - cóż w tym ciekawego? Nawet nie można pozachwycać się okolicą...
Przynajmniej trampki dodawały nieco pikanterii całemu przedsięwzięciu... Tak
sobie myślałam aż do czasu, gdy.... :)
- Łaaa!
Wiatr we włosach! (Tzn. wiatr
buczy w kasku!) Droga śmiga przed oczami, ledwo w ostatnim momencie jestem w
stanie dojrzeć większe kamienie, które muszę ominąć! Nie liczą się widoki! Nie
mają znaczenia piękne zdjęcia! Ważna jest prędkość, balans ciałem na zakrętach,
przepaść mijana czasem na kilkanaście centymetrów, wzburzona krew! Adrenalina!
:D
A zaczęło się od przejazdu pod
wodospadem :D Większość osób omijała go długim łukiem, ale - przygoda,
przygoda! - bach pod samą wodą! :D Oj tak... Tu poczułam zew natury :D Wyminęłam
dziewczynę, która jechała na tyle wolno, że przed nią zrobiła się długa przerwa
- wkrótce zostawiłam ją daleko w tyle i Droga była moja :D
Cofam wszystko to, co pomyślałam
o znajomych lubujących się w jeździe górskiej. Zabierzcie mnie ze sobą! :D
Było jakieś pół godziny
takiego zjazdu do następnego postoju. Przejazd pod wodospadem, rozbryzgujące się
błoto, serpentyny i ta Prędkość... I moja gęba od ucha do ucha :D
Odczucia nie do opisania!
Na postoju okazało się, że to
już połowa drogi za nami... Wyraziłam głośno swój głęboki żal - krańcowo
wyczerpane dziewczyny spojrzały na mnie zabójczym wzrokiem. Ups... :)
Wcześniej pomiędzy
przewodnikiem a mną był jeszcze jeden chłopak, ale teraz musiał jechać z tyłu,
bo jego dziewczyna nieco niedomagała. Czasem jednak dobrze jest być samemu, co
nie trzeba opiekować się sierotami :P
I dawaj w pierwszej parze z
rowerem za przewodnikiem! Siedziałam mu na ogonie, więc musiał trochę
przyspieszyć :P To był zjazd :D W końcowej części było kilka potoków i rzeka do
przejechania, ale był też fragment płaskiej drogi - tu to można było się zmęczyć...
No i nudno.
Ech...
Wszystko co dobre...
Dojechaliśmy do wioski Yolosa
i tu kończyła się Camino de la Muerte. Wypiliśmy piwko, wznosząc toast za drogę,
a potem przejechaliśmy do knajpy na obiad i prysznic. Ubłoceni, zakurzeni,
spoceni, (niektórzy wykończeni) - ale wszyscy z niezwykłymi wspomnieniami :) Ja
to chciałam jeszcze raz zjechać... :P (i te mordercze spojrzenia dziewczyn :P).
Legenda obalona - nie taka
straszna ta trasa. Ale zjazd super :D Po powrocie do kraju muszę zaopatrzyć się
w dobry rower... :P
Camino de la Muerte w pelnej krasie:
https://plus.google.com/u/0/photos/114482896135643526362/albums/5965523560228207185
Camino de la Muerte w pelnej krasie:
https://plus.google.com/u/0/photos/114482896135643526362/albums/5965523560228207185
Siostra, zdałam sobie sprawę, iż kiedy kilka lat temu opowiadałam Ci o kobiecie, która zdawała mi szczegółową relację z przejechania tej trasy, a Ty odpowiedziałaś "ja też to zrobię", to nie zrozumiałam Twojej odpowiedzi;)
OdpowiedzUsuńEj... Nie pamiętam tego :)
UsuńI która siostra? Brak podpisu :P
Małgorzata, oczywiście;) Pomijam fakt, że ukradłaś mi pomysł na wycieczkę rowerową.
UsuńCała Ty. Do wszystkiego pierwsza i wciąż głodna wrażeń. Jak się zmęczysz i nasycisz przygodą, wróć do nas w jednym kawałku i odpocznij.
OdpowiedzUsuńKtóż tam wyczekuje mojego powrotu?:) Komentarz od...? :)
UsuńA jak myślisz. t
Usuń"t" ma być podpowiedzią? T-ata! Albo... T-ajemniczy wielbiciel :))
UsuńP.S. A odpocząć to ja mogę, jak już mnie zakopią kilka metrów pod ziemią (o ile oczywiście odnalezione zostanie moje ciało :))
Kochana Miriam!
OdpowiedzUsuńTak sobie czytam o Twoich przygodach, czasami z przerażeniem, czasami ze wzruszeniem, a czasami z niedowierzaniem, że to wszystko jest prawdą. Jedno jest pewne, że jesteś niesamowita! Mocno trzymam kciuki za Twoją wyprawę i życzę Ci dużo szczęścia, siły i radości.Trzymaj się, wracaj cała i zdrowa do Polski.
Mocno Cię całujemy i pozdrawiamy - c.Kasia P. z rodzinką
Dziękuję za wszelkie kibicowanie! :)
UsuńRównież ściskam ciepło! (Mimo pory deszczowej...)
Ten komentarz został usunięty przez administratora bloga.
OdpowiedzUsuńPrzewodnik proponował wjazd, ale sam stwierdził, że jest na to zbyt leniwy :P
UsuńJa będę bawić się tylko w zjazdy :D Ogłaszam casting na tragarza rowerowego pod górkę...
Przypadkiem się usunęło... Nie chciałam :/ Niewygodny ten tablet...
UsuńEeee takie tam. Spróbowałabyś to zjechać na obładowanym tandemie, bez hydraulicznych hamulców, za to z takimi co się palą i blokują. To są emocje!
OdpowiedzUsuń