2 sty 2014

Camino Takesi - trekking prekolumbijskim szlakiem inkaskim

- Jedziesz sama? Ale tam zdarzają się ataki złych ludzi z pistoletami!
-......
Tak przywitał mnie kierowca kamionety, gdy powiedziałam, że chcę jechać do Ventilla i stamtąd iść Camino Takesi. W informacji turystycznej mówili, że bezpiecznie. W agencji turystycznej mówili, że bezpiecznie. No to kogo ja mam słuchać? Fakt - w moim przewodniku jak byk widnieje informacja, żeby absolutnie nie iść tym szlakiem samotnie, bo zdarzały się napady z bronią, ale mój przewodnik jest z 2009 roku, więc sporo informacji jest nieaktualnych... :P

W każdym razie - że tak powiem - za późno na jakiekolwiek rozważania. Jadę! :D


Mimo, że teoretycznie trekking tym szlakiem jest przewidziany na 2 dni, to przygotowania tym razem powzięłam dość znaczne, co by nie popełnić niefortunnej gafy, jak poprzednim razem... Jedzenia wzięłam na tyle dużo, że jeszcze zostało... Do tego 6 litrów wody, wydruk polisy ubezpieczeniowej (ha ha...), mój nowy dom :D, śpiwór, matę (trochę cienką, ale musi wystarczyć...), wszystkie ciepłe ciuchy (głównie na pierwszą część trekkingu i na noc), w tym 2 polary, bieliznę termiczną (w końcu jest okazja ją użyć), zestaw z wełny alpaki (czapka, rękawiczki, szalik), do tego płyn przeciwko owadom i lekką koszulę z długimi rękawami (szlak kończy się w dżungli), pokaźną apteczkę (w razie zwichnięć/złamań trzeba będzie sobie jakoś radzić), prócz treków - sandały do ewentualnego przekraczania rzek i co większych potoków, peleryna i parasol (w końcu to pora deszczowa...), scyzoryk (do obrony..? :P), talizman z kondorem na dobrą podróż i liście koki - lokalna pomoc też jak najbardziej jest wskazana :)

Kamioneta w 3/4 załadowana była towarem, a pomiędzy pakunkami siedziało nas 10 osób. Dość wesoła ekipa :) Choć mocno dziwili się, że jadę sama na taką trasę... Panowie, sądząc, że rozumiem mniej niż faktycznie rozumiem, przez około godzinę rozprawiali o tym, jakie to nierozsądne, że dziewczyna podróżuje samotnie, do tego nie znając miejsc, nie znając języka... Rozmowa wkrótce przeszła na nieco szerszą perspektywę, czyli weszła na arenę polityczną - a że ministerstwo turystyczne powinno coś z tym zrobić, wprowadzić dodatkowe opłaty i zwiększyć bezpieczeństwo na szlakach itp.itd. Dalej rozmowa coraz bardziej się upolityczniała, że było tyle obietnic, a nic nie zrobiono itd. - znamy to też z własnego podwórka. Nie wszystko zrozumiałam - ale myślę, że to może tym lepiej dla mnie...

W każdym razie gromadka miło mnie pożegnała i pomachała, gdy przyszło mi opuścić ciężarówkę.


Czas niestety zaczął mnie gonić. Trekking rozpoczęłam około godziny 11.00, a wiedziałam, że według mapy przede mną jakieś 9 godzin drogi do miejsca, w którym temperatura jest na tyle przyjemna, by móc w miarę spokojnie spędzić noc w namiocie, co dla takiego zmarzlucha jak ja, jest naprawdę istotne...

Camino Takesi, dawny szlak inkaski, rozpoczyna się w Mina San Fransisco - z Ventilla, gdzie wysiadłam, do tego miejsca jest jeszcze teoretycznie około 5 godzin drogi.

Krajobraz już od początku był zachwycający, ale czułam spore parcie czasu, żeby jak najszybciej przejść pierwszą część szlaku, który prowadził ostro pod górę na przełęcz Apacheta Takesi na wysokości 4640 m n.p.m. i w ten sposób przekraczał najwyższy łańcuch górski na trasie.

Około 20 minut od wyruszenia załapałam się na jazdę mikrobusem do kolejnej miescowości, Choquekhota, co zaoszczędziło mi jakieś 2 godziny drogi :)
Stąd do ropoczęcia Camino Takesi według mapowych wskazówek jest 2-3 godziny, co udało mi się przejść w 1,5 godz., więc coś czasu znowu zaoszczędzone.

Na początku dość dobrze widoczny był ośnieżony szczyt Mururata (5868 m n.p.m.), później jednak przykryły go chmury i mgła i jedynie czasem na ułamki sekund można było go podziwiać.


Część początkowa szlaku:


Od wejścia na szlak do przełęczy miała być godzina. Cóż, tutaj czas wydłużył mi się dwukrotnie - droga ostro szła pod górę (ok. 700 m przewyższenia, a na tej wysokości tempo jest naprawdę wolne...), poza tym pogoda zaczęła wariować i piękne słońce szybko przykryte zostało przez chmury, pojawiła się mgła, najpierw zaczął padać deszcz, wyżej - deszcz ze śniegiem, następnie grad, który poniżej widać, jak na dłoni...



Zazwyczaj padało do kilkunastu minut, czasem udało mi się schować pod jakąś skałą, czasem nie bardzo i trza było walczyć z żywiołem :)

Na przełęczy - mleko. A miały tu być powalające widoki, "wynagradzające mozolną i wyczerpującą wspinaczkę w górę". Mururatu wyłonił się jedynie na kilka sekund.

Stąd już było głównie w dół, cały czas szlakiem inkaskim, wyłożonym - mokrymi i śliskimi po opadach - kamieniami. Fragmentami droga sama zamieniała się w rzekę, przez szlak przepływało też sporo potoków. W którymś momencie zaczęło sypać gradem dość srogo, schowałam się pod jakąś skałką, którą wypatrzyłam poza szlakiem. Tym razem sypało już dłużej, jakieś 40 minut, była więc przerewa na większe śniadanie na stojąco, w pozycji schylonej - ale też czas znowuż zaczął mnie gonić.

Ale im niżej schodziłam, tym mgła była coraz rzadsza, widoki coraz wyraźniejsze, przerw na zdjęcia coraz więcej... :) A było co oglądać - wyższe, skalne partie górskie były co prawda za chmurami, ale te nieco niższe, ok. 4000 m n.p.m. przeorane były żlebami i żłobieniami, którymi w dół przez kilkaset metrów spektakularnie spływały wodospady... Pojawiły się większe i mniejsze jeziora, wkrótce widoczny był też koniec doliny, który otwierał się na dalsze partie gór i dolin. Pięknie :)



Przed wioską Takesi pasły się też stada lam i alpak, nad głową szybowały różne ptaki, do krajobrazu wkrótce doszła zieleń łąk, krzewy, potem pojedyncze drzewa.



Bujniejsza roślinność pojawiła się na wysokości Takesi (3800 m n.p.m.), malutkiej osady, w której zatrzymały mnie dwie kobiety, bym uiściła opłatę za biwakowanie w miejscu położonym około 30 minut za wioską... 

- Estas solita? Jesteś sama?
- Si, solita.
- A nie boisz się? 
- Ymm... Nie bardzo.
- A powinnaś!
- ...?? Jest tu niebezpiecznie?
- Niebezpieczni są...... (tu słowo, którego nie powtórzę, bo nie pamiętam)
- Kto?
- Ci, co pasą bydło.

Cóż... Przeszło mi przez myśl, żeby jednak zanocować w wiosce - pewnie zapłaciłabym może 2 złote więcej, a byłabym bezpieczna i pod dachem. Ale... nie po to, kurcze, tachałam tu ten namiot, żeby teraz pozbawić się przygody :P Św. Fuks i Pachamama czuwają!



Za wioską zrobiło się absolutnie uroczo :) Droga nadal szła mocno w dół, ale dzięki zgubieniu wysokości zrobiło się cieplej.



 Gdy doszłam do mostu, przy którym było miejsce na biwak, zaczęłam wątpić, czy aby na pewno dobrze zrobiłam, że nie zostałam w wiosce... Pora deszczowa - teren zalany niemal w całości do kilku centymetrów. Ledwo, ledwo znalazłam gdzieś skrawek, który - owszem - był mokry, ale nie na tyle, by woda stała. Odrzuciłam kilka kamieni, parę krowich łajn, zrobiło się przytulnie :) Miejsce było też dobre z tego względu, że z jednej strony osłaniała mnie kopa ziemi, co było o tyle istotne, że...

No właśnie - mój nowy namiot :) Za 60 złociszów. Szału nie ma. Jest dość lekki, ponieważ składa się z pojedynczej ściany, brak tu tropiku, przedsionka, bocznych linek, a do ziemi moje cudo przymocowane jest jedynie na 4 malutkie śledzie wbijane w narożach. W razie wichury kopa ziemi albo mnie osłoni (jeśli wiatr będzie od południa), albo mnie do kopy przygniecie, ale nie zmiecie (jeśli będzie dąć od północy); gorzej, gdyby wiało od wschodu lub zachodu, ale o tym (rozsądnie) już nie pomyślałam :P

Po rozłożeniu namiotu uświadomiłam sobie, że za bardzo to ja się z nim nie schowam...



Na miejscu byłam około godziny 19.00, więc jeszcze przed zmrokiem. Miejscówka (ok. 3400 m n.p.m.) - super :) Tuż nad potokiem, z widokiem na wodospad:



Przygotowania na noc - jak na wojnę! Przede wszystkim: jeśli miałoby dojść do napadu, to pewnie trzeba będzie pożegnać się z komórką i aparatem fotograficznym... Najbardziej szkoda kart SIM i SD, więc obie wyciągnęłam i roztropnie wsadziłam w paczkę podpasek :P

Pieniądze! Część trzeba będzie oddać, ale jakoś dobrze byłoby mieć za co wrócić do La Paz. Dwie stówki poszły w brudne skarpetki. Potem tak pomyślałam - w sumie, to na tym odludziu nikt za wiele nie posiada, więc pewnie w razie napadu wzięliby wszystko, jak leci, łącznie ze mną (w pewnym sensie...). Trudno! Co będzie, to będzie.

Dalsze przygotowania na zimną noc (jako zmarzluch byłam pewna, że tak czy inaczej zimno mi będzie): bielizna termiczna, skarpetki, sweterek z alpaki, na to polar, a drugim polarem jeszcze owinęłam nogi w śpiworze. Czapka na głowę, do tego pełne zakamuflowanie się w mojej śpiworowej trumnie. Można iść spać...


NOC

A więc tak czuje się człowiek, gdy ma lufę pistoletu tuż przed oczami... I to miałby być już koniec? Tak po prostu? A co z... Dobrze, że przynajmniej gdzieś tam w Polsce leży koperta, w której tak zwane niepozałatwiane sprawy mogą znaleźć w końcu swoje rozwiązanie...

Ale! Panowie! Jakoś się przecież dogadamy!...

Najpierw zbudziły mnie głosy. A w zasadzie szepty, które początkowo trudno było odróżnić od szumu wodospadu. Aż nagle zamek w namiocie został otwarty jednym szarpnięciem i do środka wpadło światło trzymanej w jednej ręce latarki, a w drugiej ręce błyszczący nieco przedmiot, który rozpoznałam dopiero dopiero po kilku sekundach. Jednocześnie facet wybełkotał coś pod nosem, nic nie zrozumiałam. Podniosłam się, serducho waliło mi jak opętane i sama jak opętana zaczęłam szamotać się ze śpiworem -zamek oczywiście musiał się przyciąć i byłam absolutnie bezwładna. Ledwo wydostałam z niego głowę i coś tam w końcu mogłam zrozumieć z tego bełkotu. 

- Dinero! Pieniądze! Camera! Mobil! Todo! Wszystko!

Przerażająca twarz w jakimś koszmarnym grymasie wyrzucała z siebie z wściekłością słowa, szarpiąc dół mojego śpiwora. Facet zaraz mnie normalnie pobije!

Patrzyłam na niego rozpaczliwie, nadal walcząc z zamkiem od śpiwora, który w końcu dał za wygraną. Wydostałam ręce i się nimi zasłoniłam. 

- Panowie! No tengo mucho! Nie mam za wiele!

Facet sam zaczął przerzucać moje rzeczy, w jednej ręce nadal trzymając broń. Wtedy do namiotu władował się drugi facet. Zrobiło się ciasno... Spojrzał na moje rozrzucone w nieładzie włosy, przerażone oczy, skierował wzrok w dół... Gdy wyciągnął łapy w moją stronę w dość ewidentnym zamiarze...!!!......

Obudziłam się. Rany, co za sen....

Lało. Próbowałam wyłapać jakieś podejrzane dźwięki z otoczenia, nawet wydawało mi się, że coś słyszę, ale nic się nie działo. Wyswobodziłam się ze śpiwora, zapaliłam czołówkę i zaczęłam oglądać namiot. Po ścianach spływały krople, gdzieniegdzie było nieco wody. Wsadziłam rzeczy i jedzenie w plecak, który z kolei włożyłam od dołu w pokrowiec przeciwdeszczowy. Śpiwór był już nieco mokry na górze i dole, bo dotykał ścian namiotu, więc sprytnie położyłam się po przekątnej. No, dyskusyjne jest to, na ile sprytnie, bo akurat w kącie, gdzie miałam nogi, był spadek terenu i w trakcie nocy zbierała się tam cała woda...

Generalnie noc nie była mocno zimna, ale nad wczesnym rańcem zrobiło się chłodno, a później nieco zmarzłam. Ale do przetrzymania - nawet dla zmarzlucha :)

Liczyłam na to, że obudzi mnie słońce, które sprawi, że w namiocie będzie na tyle ciepło, że już przyjmenie - ale nic z tego. Ten fragment doliny był tak położny, że wschód był za jednym ze zboczy, więc słońce dotarło tu dopiero, gdy już się zebrałam i spakowałam (łącznie z mokrym namiotem). Nie chciałam za długo czekać, by czasem jakiś krowi łeb mi wcześniej do namiotu nie wparował (wieczorem na drugim brzegu rzeki pasło się stadko). Poza tym znowuż czekało mnie około 8-9 godzin drogi...

Po drodze ładowałam baterie :)


I dalej w dół. Roślinność absolutnie zachwycająca, widoki również. Gdy słońce dotarło już w dolinę i zrobiło się ciepło, ściągnęłam z siebie nieco ciuchów i zrobiłam krótki postój na mycie. Droga dalej prowadziła traktem inkaskim, najpierw dość szerokim wzdłuż rzeki, potem odbiła na zbocze góry i zamieniła się w wąską ścieżkę, idącą głównie nad stromą przepaścią.


Gdzieś w międzyczasie trafiłam na niewielką polankę, gdzie rozłożyłam namiot i śpiwór do wyschnięcia.

Wkrótce weszłam w dżunglę, mniej więcej na wysokości 3000 m n.p.m. - tutaj do kremu przeciwsłonecznego doszedł płyn na owady. W którymś momencie natrafiłam na większy, rwący potok, przez który miał być przeprowadzony most. Znalazłam to:


Zaśmiałam się w głos sama do siebie. Ale nie dane mi było zastanowić się dłużej nad tym, czy chcę przekraczać tędy potok czy nie, bo ni stąd ni zowąd zaczęło lać! Pojedyncze olbrzymie krople wody w ciągu kilku sekund zamieniły się w ulewę, która nie dała mi nawet szans na wyciągnięcie peleryny czy czegoś do osłoniecia. Złapałam szybko plecak i na "most" - to dopiero była przygoda! :D Leje tak, że na dwa metry nic nie widać, jedna noga na jednym pieńku, druga na dwóch mniejszych, przytrzymuję się jeszcze jednego, pode mną rwący potok... Takie miejsca zazwyczaj dobrze jest przechodzić na tyle szybko, by mostek nie zorientował się, że ktoś ośmielił się na niego wchodzić. Niestety - szybkość tutaj nie do końca była wskazana i jedna z belek osunęła się kilka centymetrów :) Ale dotarłam do końca, wskoczyłam pod niewielkie drzewo, które niestety za dużo przed deszczem nie chroniło. Prędko jeszcze wyciągnęłam pelerynę, którą założyłam na lewą stronę, ale już nie było sensu tego zmieniać...

Plecak nie miał wyboru - jedna strona musiała leżeć w błocie, a druga narażona była na ulewę. Lało dość długo, zmoczyło mnie srogo, jedzenia z plecaka wyciągnąć nie mogłam, bo wszystko byłoby mokre. I dobrze, że przeszłam ten mostek na początku ulewy, bo potok wezbrał dość mocno...

Gdy ulewa nieco zelżała, zapakowałam plecak i w drogę - czas znowu nie był tu moim sprzymierzeńcem. Wkrótce przestało padać, a w sąsiedniej dolinie okazało się, że nie padało w ogóle...


Zaczęłam mijać małe osady - co ci ludzie tutaj robią? Dotrzeć można tu jedynie pieszo, do najbliższego transportu jakieś 2-3 godziny drogi, wokół jedynie dżungla...

W okolice Chojlla (2200 m n.p.m.), która znana jest ze swych kopalni, dotarłam około godziny 17.00. Do Yanacachi, gdzie kończył się szlak, podrzuciła mnie rodzinka, jadąca miniwanem.

Yanacachi - 1700 m n.p.m., pięknie położona wioska, bardzo spokojna, sympatyczni ludzie - miła odmiana w Boliwii :) Byłam absolutnie zachwycona - naprawdę świetny koniec trekkingu. Sama osada swego czasu była ważnym centrum inkaskim, gdzie dochodziło do wymiany kulturowej i gospodarczej miedzy ludzmi z Altiplano, z nizin, a tymi z terenów górskich. Wieczorem przespacerowałam się po okolicy, zaczęło trochę padać, ale wyszło słońce, pojawiła się tęcza - przystanęłam przy drodze z widokiem na dolinę i patrzyłam jak urzeczona, uśmiechając się do siebie i chłonąc ten magiczny spokój długo, długo...


Przenocowałam w wiosce (zrezygnowałam z namiotu, bo z ludźmi to jednak mogło być różnie, a za nocleg zapłaciłam 6 złotych...) i rano o 5.30 ruszyłam do La Paz.

Wieczorem jeszcze od niechcenia zajrzałam w moją wizę boliwijską - pozwolenie na pobyt wbite na 30 dni! Mimo, że mam prawo być tu 90 dni! I wiza wygasa za 3 dni...

A więc plan był prosty: 1. Imigration Office, żeby przedłużyć wizę; 2. Zapisać się na wycieczkę na Chacaltaya (5395 m n.p.m.), żeby jeszcze się zaaklimatyzowacć przed wejściem na 6-tysięcznik; 3. Zapisać się na wyprawę na Huayna Potosi.

Imigration Office było zamknięte. Pytam kobieciny, sprzedającej przekąski na stoisku obok, kiedy będzie otwarte.
- W poniedziałek.
- A co jest dzisiaj?
- Sobota.

Sobota... A w poniedziałek miałam być już w drodze na Huayna Potosi. Oj, plany mi się coś już zmieniają. No nic. Weszłam jeszcze do agencji turystycznej zapytać o Chacaltaya, a wyszłam z voucherem na przejazd po Drodze Śmierci :D

Czym, z czym i jak? C.d.n.

2 komentarze:

  1. Ryszka! za ten sen byś się wstydziła!;//;ppp niemniej uważaj na siebie !! i samych dobrych dalszych przeżyć w Nowym Roku!;)) uściski
    M

    OdpowiedzUsuń
  2. A co ja poradze, ze mi sie glupoty snia... :P

    OdpowiedzUsuń