Kolejka, która startuje w Neral i jedzie do Matheranu, pokonuje
281 zakrętów na dystansie 21 km – mimo że w linii prostej odległość ta wynosi
6,5 km. Podobno jest to najbardziej na świecie kręta trasa kolejowa. Z racji
tego, że kolejka wspina się po zboczach licznych wzgórz, trasa jest bardzo
malownicza (choć nie tak, jak droga wiodąca do Ooty w górach Nilgiri).
***
Przejazd pociągiem był całkiem sympatyczny – już w kolejce do
kasy zagadał do mnie starszy pan, który – jak się potem okazało – siedział w kolejce na
ławce obok. Trafiłam akurat na późne przedpołudnie, więc mgła już się
podniosła, a krajobraz był jeszcze dość widoczny.
Poniżej - linia przecinająca wzgórze to właśnie miejsce z torami kolejowymi:
Chyba Ganesza, ale głowy za tego dziwoląga nie dam...
By dostać się do Matheran można albo skorzystać z wymienionego
powyżej pociągu („toy train”), który jedzie około dwóch godzin – albo dojechać
dzieloną taksówką do parkingu (20 min), gdzie należy zostawić samochody i potem
przejść pieszo (lub konno) do miejscowości oddalonej o około 2 km.
Na parkingu można oczywiście wynająć tragarzy, którzy bagaż
doniosą do hotelu – lub dowiozą klienta ręcznie ciągniętą rikszą.
Sam Matheran jest mieściną bardzo spokojną – tuk-tuki mają tu
zakaz wjazdu (podobnie, jak i wszelkie inne pojazdy), jest też więc znacznie ciszej. Idealne
miejsce na odetchnięcie od indyjskiego chaosu przed powrotem do domu :) Głowę
zawracają jedynie rikszarze, faceci oferujący jazdę na koniu, no i wszechobecni
łowcy selfie...
W ogóle to stwierdziłam, że przy okazji następnej bytności w
Indiach sprawię sobie koszulkę z nadrukiem "NO PHOTO". Choć kto wie, czy to czasem nie wywoła odwrotnego skutku...
W przewodniku Rough Guide widnieje informacja, że do hotelu
Promod Lodge będą prowadzić wszyscy naganiacze, którzy otrzymują prowizję
doliczaną do rachunku klienta. Też tu zostałam najpierw doprowadzona, ale
spokojnie poszłam szukać innego zakwaterowania. Okazało się jednak, że poza
sezonem z niskobudżetowych opcji, które przyjmują obcokrajowców, to miejsce
jest jedyne, więc i tak ostatecznie tu wróciłam, ale już bez naganiaczy i z ceną wynegocjowaną.
W Matheran niewiele jest rzeczy, które można robić. W zasadzie to czas
można podzielić na przyjemne spacery po płaskowyżu i punktach widokowych oraz
jedzenie :)
Płaskowyż jest zewsząd otoczony stromymi przepaściami. Jakiś
czas temu weszło rozporządzenie mówiące, że mężczyźni nie mogą być kwaterowani w pojedynkę, gdy przyjeżdżają sami, bo często zdarzało się, że przybywali tylko po to, by
popełnić samobójstwo (po co zatem się kwaterować, ja się pytam?...).
Po obiedzie obeszłam całe południe płaskowyżu, zaliczając po drodze kilka punktów widokowych, skąd rozpościerała się panorama na okoliczne góry, wzgórza i niziny, choć powietrze już nie było tak wyraźne jak rano.
Po obiedzie obeszłam całe południe płaskowyżu, zaliczając po drodze kilka punktów widokowych, skąd rozpościerała się panorama na okoliczne góry, wzgórza i niziny, choć powietrze już nie było tak wyraźne jak rano.
Niestety co rusz trafia się na śmietniki...
Wędrówkę zaczęłam od strony wschodniej tak, by znaleźć się po drugiej stronie akurat na zachód słońca :)
W Matheran zakupiłam świetne gęste syropy z kawałkami owoców,
doskonałe do lassi czy deserów (w Mombaju też są dostępne).
Następnego dnia zjechałam do Neral dzieloną taksówką, by w Mombaju
wylądować w okolicach południa. Jazda w dół też była niezła, bo kierowca ewidentnie się spieszył, a do tego trzymał jedną rękę za oknem...
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz