2 mar 2014

Statkiem na Iquitos

Ta łódź to czyste szaleństwo... Statek wypchany po brzegi, hamak przy hamaku, a pomiędzy jeszcze z dwa inne hamaki. Pod tyłkiem przebiegają mi dzieci, co rusz mnie trącając, bo pod i za moim hamakiem postanowiły urządzić sobie plac zabaw. Po prawej stronie z hamaka wynurzają się czyjeś owłosione stopy. Po lewej starowinka Indianka z plemienia Shipibo co chwilę wyciąga wysoko szyję, bodząc mnie łokciem, i bacznie mi się przygląda. A nasze głowy dzieli zaledwie 30 cm...




Czuję się jakbym była w jednym, ogromnym łóżku na kilkaset osób. Zagęszczenie wynosi jakieś 2,5 osoby na metr kwadratowy (5 os./2 m kw.). Ci, którzy są w jakikolwiek sposób uczuleni na nieustanny czyjś obcy dotyk, zwariowaliby i wyskoczyli z łodzi po 20 minutach.

Autor przewodnika Bezdroży nie kłamał, rozpisując się o "przeładowanych łodziach, absolutnym braku komfortu, ekstremalnym braku miejsca". Ale miał również rację, pisząc: "Ludzie na pokładzie są jednak totalnie rozluźnieni i wspaniale potrafią się zorganizować. W przyjaznej atmosferze prowadzi się wiele rozmów ze współpodróżującymi", a kontakt z lokalsami jest po prostu świetny.

Byłam jedyną białą osobą na pokładzie, a ludzie byli mnie mocno ciekawi. Miało to swoje plusy, bo w ciągu tych 4 dni rozmawiałam więcej z tubylcami niż np. w ciągu miesiąca w Boliwii. Ale też ludzie w Boliwii są inni. Poznałam sporo rozmaitych historii, wiele też dowiedziałam się o Peru i życiu tutaj.

Cały czas jednak byłam obserwowana. Nieustannie. Przez dorosłych, którzy przyglądali mi się z dalsza i przez dzieciaki, które bezczelnie i  bez skrępowania zaglądały mi do hamaka, co ja tam ciekawego mam albo czy aby na pewno przeżuwam jedzenie w ten sam sposób, co oni...

Matka dzieciaków z placu zabaw spod mojego hamaka ma na imię Manuela i jest śliczną kobietą w wieku 35 lat. Ma 7 dzieci. Pierwsze pojawiło się na świecie, gdy miała lat 15... Ledwo wsiadłam na statek i dobiłam przez te tłumy do mojego, wcześniej zarezerwowanego, miejsca z hamakiem, powiedziała mi, że uświadomiono ją wcześniej, że hamak należy do turystki, więc gdy jakiś facet chciał go po prostu zwinąć, dzielnie o niego walczyła. Bardzo sympatyczna kobietka, choć jej dzieciaki to diabły wcielone. Mówi, że nie płynie do samego Iquitos, wysiada znacznie wcześniej. Cudownie! - myślę. Będzie trochę wolnej przestrzeni i jako taki spokój.

- Kiedy? - pytam.
- 3 dni drogi.
3 dni...?! Przecież do Iquitos miało być 3-4 dni drogi...
- Yhm, a na Iquitos, to ile czasu?
- 5-6 dni.
-.....

Cóż, podróż trzeba więc zacząć od małej organizacji przestrzeni, nie zanosi się bowiem, bym miała większe szanse na swobodny dostęp do dużego plecaka. Dwa duże worki z najpotrzebniejszymi rzeczami (śpiwór, papier toaletowy, kosmetyki, naczynia do jedzenia) zawieszam na lince na rurze do wieszania hamaków, która znajduje się nade mną (zrzucając tym samym sobie do hamaka żyjące wcześniej w tym miejscu mrówki, dzięki czemu przez 4 dni mam dodatkowych lokatorów...)



Mały plecak z tabletem, aparatem fotograficzym, książką trzymam zawsze w hamaku, czule go w nocy przytulając. Małą torebkę z paszportem i pieniędzmi ściągnęłam z siebie tylko raz - biorąc prysznic.

Że niby tylko raz wzięłam prysznic w ciągu 4 dni? Oj, grubo się zastanawiałam, czy brać go w ogóle... Woda pod prysznicem i w umywalce to woda z rzeki... Rzeka, koloru ciemnobrązowego, z masą śmieci i tym, co odpływa z toalety, nie bardzo zachęca do kąpieli. A do mycia zębów w ogóle (dobrze, że przynajmniej zaopatrzyłam się w gumę do żucia).
4 kabiny, w każdej kibelek z rurką prysznicową ponad nim. Wieczne kolejki. Na prywatność i spokój nie ma co liczyć. Jedna taka łazienka na jakieś 400-500 ludzi.

Pokład jest otwarty na zewnątrz, okien nie ma, za to w czasie deszczu i na noc zasłania się go plandekami. I robi się niemalże sauna (śpiwór potrzebny jednak nie był).




W ciągu dnia zazwyczaj siedziałam w hamaku - nawet dość wygodna to rzecz, o ile ma się wystarczającą ilość miejsca na swobodne ruchy. Najgorzej było pierwszej nocy (potem pasażerowie pomału opuszczali statek).
Usilnie starałam się nie myśleć o tym, że stopy starowinki znajdują się kilkanaście centymetrów od mojej twarzy... Babinka leży, kurcze, bliżej mnie niż własnego męża, którego ma po drugiej stronie. Zmiana pozycji w drugą stronę niewiele pomogła.
Widocznie miałam jednak jeszcze zbyt dużo miejsca,  bo pod moim hamakiem na noc położyły się dodatkowe 3 osoby. Znalazłam się w absolutnym potrzasku, drogi ucieczki brak.



Ale za to już pierwszego dnia miałam swoją rodzinkę pokładową i z moimi hamakowymi sąsiadami byliśmy najlepsi amigos. W którymś momencie leżę w hamaku pośrodku zbiorowiska, po jednej stronie opiera się o mój hamak Manuela, po drugiej babcia, a po obu dzieciaki. I tak sobie gadamy o tym i owym. Babcia wyszywa piękną chustę (igłą przekłuwając sobie na wylot miejsce pod dolną wargą) - od tego się zaczyna. A potem schodzi, jak zwykle, na Polskę, Peru, męża i dzieci. I odwieczne pytanie: "Viajas solita? Podróżujesz sama?"

Wydotykali się mojej białej skóry tak, że głowa mała... Zwłaszcza kolan i dłoni. Furorę robi zdjęcie mojej rodzinki - jacy śliczni gringos! :) Sama zostałam pieszczotliwie ochrzszona jako gringita.

Jeszcze pierwszej nocy babcia nie wytrzymała tego ścisku i razem z mężem wywędrowali chyba na górny pokład. Ich miejsce szybko zostało zajęte przez syna kobiety, która sprzedawała z kartonu słodycze (to oni właśnie spali w nocy pod moim hamakiem i te należeli do mojej pokładowej rodzinki).

W bilet wliczone było również jedzenie, 3 posiłki dziennie. Zupy żółwiowej nie posmakowaliśmy jednak, ale dałabym sporo za uzdatniacz jedzenia w postaci ketchupu... Ratunek znalazłam w przyprawach, które mam zawsze ze sobą - chili zmieni nawet najgorszy smak na zjadliwy :)

Na śniadanie były zazwyczaj 2 bułki - pierwszego dnia nawet w jednej był plaster mortadeli, potem to już tylko masło, oraz napój z quinua (tutejsze zboże) koloru rzeki... lub napój z rozgotowanego ryżu z cukrem.
Obiad i kolacja nie bardzo się różniły - głównym składnikiem był ryż, gdzieś tam w nim zagubiony był kawalątek mięska, czasem trochę sosu, raz trochę fasolki, niemal codziennie jałowy gotowany banan. Raz była zupa, nawet smaczna, gdy dorzuciłam przypraw, ale raczej nie żółwiowa. Raz do ryżu dodany był też makaron.
Głęboko liczę na to, że jedzenie nie było jednak gotowane na wodzie z rzeki...

Dodatkowo w większych miejscowościach, gdzie się zatrzymywaliśmy, miejscowi wchodzili na pokład i sprzedawali różności - np. owoce, ryby, chipsy bananowe, smakołyki, których nie jestem w stanie nawet nazwać. Głodować się nie dało, a liczyłam, że coś tam zgubię przy okazji :P



Na statku ludzie przewozili dosłownie wszystko. Począwszy od ciuchów, owoców, jedzenia, przez meble, chemikalia, paki papieru toaletowego, motocykle, aż na zwierzętach koncząc. Któregoś poranka obudził mnie ryk świni, a potem co raniec wycie koguta...

Największą atrakcją na statku (prócz mnie...) był rozładunek towarów w mijanych wioskach. Wszędzie wydawane były bloki lodowe - lodówek tutaj brak, więc lód służy do konserwacji ryb.



Generalnie czułam się tu bezpiecznie, wiedziałam, że spokojnie mogę moje rzeczy w hamaku zostawić i rozprostować nogi, bo rodzinka miała na to baczenie. Tylko w nocy, jak się okazało, gdy poszłam do toalety, ktoś przeszukiwał mój hamak. Ale nic nie zginęło.

Widoki po drodze:




Za to trzeciego dnia późnym wieczorem... Drogi Domie, wybacz, ale znowu będzie, jak Ty to mówisz/piszesz - "thriller".

Trzeciego dnia wieczorem spokojnie czytałam książkę w hamaku. Nagle na pokładzie zrobił się wzmożony ruch. Ludzie z krzykiem dopadli do burty, wyglądając w ciemności na zewnątrz, po czym szybko zaczęli ściągać kamizelki ratunkowe z rur i zakładać je dzieciakom. Dzieciaki w ryk! Wyskoczyłam z hamaka, dopadłam do burty, ale w ciemnościach nic nie było widać, zresztą nawet nie wiedziałam, czego szukać. Pytam jednego i drugiego, co się dzieje, ale ci tak szybko i rozpaczliwie odpowiadają, że nic nie mogę zrozumieć.
W końcu ktoś, mimo że z obłędem w oczach, to odpowiedział mi dość jasno i wyraźnie:

- Statek nabera wody! Utopimy się!

Cóż, statek faktycznie jest mocno przeładowany towarem i ludźmi, a chwilę wcześniej przepłynął obok nas inny, znacznie większy statek i fala zalała dolny pokład, więc nasza łódź jeszcze bardziej siadła i woda nadal się wlewa.

Panika wybuchła niesamowita. Dzieciaki i babcie - w płacz. Dorośli - w krzyk. Zaraz przyszedł chłopak pracujący w naszej części pokładu i zaczął ludzi uspokajać, że nic się nie dzieje, że sytuacja jest opanowywana. Ludzie trochę się uspokoili, ale jeszcze długo dzieciaki chodziły w kamizelkach. Rozejrzałam się po pokładzie - mało kto siedział w hamaku, wszyscy gotowi byli do wyskoczenia za burtę, w razie potrzeby. Gdzieś w kąciku cicho popłakiwała babcia. Dzieciaki przerażone z szeroko otwartymi oczyma, czekały, co będzie dalej. Chwilę później jakaś kobieta głośno zaczęła mówić o Bogu - że nasze życie mamy powierzyć teraz jemu, że ufając mu - nie ma czego się bać... Ten wykład trwał około 20 minut, a potem ludzie zaczęli śpiewać o Jezusie...

Nie bardzo wierzyłam w to, że jest jakieś faktyczne zagrożenie, ale na wszelki wypadek spakowałam się na tyle, by w razie potrzeby móc się  w miarę szybko ewakuować. Napisałam nawet smsa do przyjaciela o tym, co się dzieje, tak na wszelki wypadek, ale brak było zasięgu... Dobrze dla niego, przynajmniej mógł spać słodko dalej :P

Następnego wieczora dopłynęliśmy do miejsca, gdzie rzeka Ukayali spotykała rzekę Maranon - i od tego miejsca rozpoczęła się Amazonka :) (choć podobno niektórzy przewodnicy w Brazylii twierdzą, że Amazonka zaczyna się znacznie dalej, w Brazylii właśnie... Czuję, że będziemy mieć tu dyskusję z moim Tatą, a rzecz rozstrzygnie zapewne Wujek-Sędzia Googel, ewentualnie Ciocia Wikipedia :)



Do Iquitos dopłynęliśmy w nocy po 4 dniach. Kilka godzin wcześniej mój żołądek w końcu się zbuntował przeciwko temu, co było mu serwowane i to, że się tak wyrażę, dwustronnie... Cóż, jest to również nieodłączna część podróży :)

Nie bardzo w każdym razie miałam siłę i chęć zwlekać się z hamaka. Poza tym było już po północy, do centrum daleko, a przedmieścia Iquitos w nocy nie cieszą się dobrą sławą. Okazało się, że można na statku pozostać do rana, choć to też wymagało przemyślenia, ponieważ każdy z lądu miał na ten statek wstęp. Ale tu przynajmniej było światło.

Chwilę pokombinowałam, jak to zrobić, by mieć pewność, że mój plecak nie zniknie, gdy mi się zdrzemnie. W końcu usadowiłam go dokładnie pod sobą, obniżyłam hamak tak, by przygnieść go tyłkiem, dodatkowo zaczepiłam od dołu plecaka linkę, a jej drugi koniec zaczepiłam o mały plecak, który z kolei miałam w hamaku i który zapięłam paskiem wokół swojego uda. Jeśli ktokolwiek ruszy cokolwiek z  moich rzeczy - nie ma szans, bym to przegapiła :D Taki spryciuch ze mnie :P

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz