Ta łódź to czyste szaleństwo... Statek wypchany po brzegi,
hamak przy hamaku, a pomiędzy jeszcze z dwa inne hamaki. Pod tyłkiem
przebiegają mi dzieci, co rusz mnie trącając, bo pod i za moim hamakiem
postanowiły urządzić sobie plac zabaw. Po prawej stronie z hamaka wynurzają się
czyjeś owłosione stopy. Po lewej starowinka Indianka z plemienia Shipibo co
chwilę wyciąga wysoko szyję, bodząc mnie łokciem, i bacznie mi się przygląda. A
nasze głowy dzieli zaledwie 30 cm...
Czuję się jakbym była w jednym, ogromnym łóżku na kilkaset
osób. Zagęszczenie wynosi jakieś 2,5 osoby na metr kwadratowy (5 os./2 m kw.).
Ci, którzy są w jakikolwiek sposób uczuleni na nieustanny czyjś obcy dotyk,
zwariowaliby i wyskoczyli z łodzi po 20 minutach.
Autor przewodnika Bezdroży nie kłamał, rozpisując się o
"przeładowanych łodziach, absolutnym braku komfortu, ekstremalnym braku
miejsca". Ale miał również rację, pisząc: "Ludzie na pokładzie są
jednak totalnie rozluźnieni i wspaniale potrafią się zorganizować. W przyjaznej
atmosferze prowadzi się wiele rozmów ze współpodróżującymi", a kontakt z
lokalsami jest po prostu świetny.
Byłam jedyną białą osobą na pokładzie, a ludzie byli mnie
mocno ciekawi. Miało to swoje plusy, bo w ciągu tych 4 dni rozmawiałam więcej z
tubylcami niż np. w ciągu miesiąca w Boliwii. Ale też ludzie w Boliwii są inni.
Poznałam sporo rozmaitych historii, wiele też dowiedziałam się o Peru i życiu
tutaj.
Cały czas jednak byłam obserwowana. Nieustannie. Przez
dorosłych, którzy przyglądali mi się z dalsza i przez dzieciaki, które
bezczelnie i bez skrępowania zaglądały mi
do hamaka, co ja tam ciekawego mam albo czy aby na pewno przeżuwam jedzenie w
ten sam sposób, co oni...
Matka dzieciaków z placu zabaw spod mojego hamaka ma na imię
Manuela i jest śliczną kobietą w wieku 35 lat. Ma 7 dzieci. Pierwsze pojawiło
się na świecie, gdy miała lat 15... Ledwo wsiadłam na statek i dobiłam przez te
tłumy do mojego, wcześniej zarezerwowanego, miejsca z hamakiem, powiedziała mi,
że uświadomiono ją wcześniej, że hamak należy do turystki, więc gdy jakiś facet
chciał go po prostu zwinąć, dzielnie o niego walczyła. Bardzo sympatyczna
kobietka, choć jej dzieciaki to diabły wcielone. Mówi, że nie płynie do samego
Iquitos, wysiada znacznie wcześniej. Cudownie! - myślę. Będzie trochę wolnej
przestrzeni i jako taki spokój.
- Kiedy? - pytam.
- 3 dni drogi.
3 dni...?! Przecież do Iquitos miało być 3-4 dni drogi...
- Yhm, a na Iquitos, to ile czasu?
- 5-6 dni.
-.....
Cóż, podróż trzeba więc zacząć od małej organizacji przestrzeni,
nie zanosi się bowiem, bym miała większe szanse na swobodny dostęp do dużego
plecaka. Dwa duże worki z najpotrzebniejszymi rzeczami (śpiwór, papier
toaletowy, kosmetyki, naczynia do jedzenia) zawieszam na lince na rurze do
wieszania hamaków, która znajduje się nade mną (zrzucając tym samym sobie do
hamaka żyjące wcześniej w tym miejscu mrówki, dzięki czemu przez 4 dni
mam dodatkowych lokatorów...)
Mały plecak z tabletem, aparatem fotograficzym, książką
trzymam zawsze w hamaku, czule go w nocy przytulając. Małą torebkę z paszportem
i pieniędzmi ściągnęłam z siebie tylko raz - biorąc prysznic.
Że niby tylko raz wzięłam prysznic w ciągu 4 dni? Oj, grubo
się zastanawiałam, czy brać go w ogóle... Woda pod prysznicem i w umywalce to
woda z rzeki... Rzeka, koloru ciemnobrązowego, z masą śmieci i tym, co odpływa
z toalety, nie bardzo zachęca do kąpieli. A do mycia zębów w ogóle (dobrze, że
przynajmniej zaopatrzyłam się w gumę do żucia).
4 kabiny, w każdej kibelek z rurką prysznicową ponad nim.
Wieczne kolejki. Na prywatność i spokój nie ma co liczyć. Jedna taka łazienka
na jakieś 400-500 ludzi.
Pokład jest otwarty na zewnątrz, okien nie ma, za to w
czasie deszczu i na noc zasłania się go plandekami. I robi się niemalże sauna
(śpiwór potrzebny jednak nie był).
W ciągu dnia zazwyczaj siedziałam w hamaku - nawet dość
wygodna to rzecz, o ile ma się wystarczającą ilość miejsca na swobodne ruchy.
Najgorzej było pierwszej nocy (potem pasażerowie pomału opuszczali statek).
Usilnie starałam się nie myśleć o tym, że stopy starowinki
znajdują się kilkanaście centymetrów od mojej twarzy... Babinka leży, kurcze,
bliżej mnie niż własnego męża, którego ma po drugiej stronie. Zmiana pozycji w
drugą stronę niewiele pomogła.
Widocznie miałam jednak jeszcze zbyt dużo miejsca, bo pod moim hamakiem na noc położyły się
dodatkowe 3 osoby. Znalazłam się w absolutnym potrzasku, drogi ucieczki brak.
Ale za to już pierwszego dnia miałam swoją rodzinkę
pokładową i z moimi hamakowymi sąsiadami byliśmy najlepsi amigos. W którymś momencie
leżę w hamaku pośrodku zbiorowiska, po jednej stronie opiera się o mój hamak
Manuela, po drugiej babcia, a po obu dzieciaki. I tak sobie gadamy o tym i
owym. Babcia wyszywa piękną chustę (igłą przekłuwając sobie na wylot miejsce
pod dolną wargą) - od tego się zaczyna. A potem schodzi, jak zwykle, na Polskę,
Peru, męża i dzieci. I odwieczne pytanie: "Viajas solita? Podróżujesz
sama?"
Wydotykali się mojej białej skóry tak, że głowa mała...
Zwłaszcza kolan i dłoni. Furorę robi zdjęcie mojej rodzinki - jacy śliczni
gringos! :) Sama zostałam pieszczotliwie ochrzszona jako gringita.
Jeszcze pierwszej nocy babcia nie wytrzymała tego ścisku
i razem z mężem wywędrowali chyba na górny pokład. Ich miejsce szybko zostało
zajęte przez syna kobiety, która sprzedawała z kartonu słodycze (to oni właśnie
spali w nocy pod moim hamakiem i te należeli do mojej pokładowej rodzinki).
W bilet wliczone było również jedzenie, 3 posiłki dziennie.
Zupy żółwiowej nie posmakowaliśmy jednak, ale dałabym sporo za uzdatniacz
jedzenia w postaci ketchupu... Ratunek znalazłam w przyprawach, które mam
zawsze ze sobą - chili zmieni nawet najgorszy smak na zjadliwy :)
Na śniadanie były zazwyczaj 2 bułki - pierwszego dnia nawet
w jednej był plaster mortadeli, potem to już tylko masło, oraz napój z quinua
(tutejsze zboże) koloru rzeki... lub napój z rozgotowanego ryżu z cukrem.
Obiad i kolacja nie bardzo się różniły - głównym składnikiem
był ryż, gdzieś tam w nim zagubiony był kawalątek mięska, czasem trochę sosu,
raz trochę fasolki, niemal codziennie jałowy gotowany banan. Raz była zupa,
nawet smaczna, gdy dorzuciłam przypraw, ale raczej nie żółwiowa. Raz do ryżu
dodany był też makaron.
Głęboko liczę na to, że jedzenie nie było jednak gotowane na
wodzie z rzeki...
Dodatkowo w większych miejscowościach, gdzie się
zatrzymywaliśmy, miejscowi wchodzili na pokład i sprzedawali różności - np.
owoce, ryby, chipsy bananowe, smakołyki, których nie jestem w stanie nawet
nazwać. Głodować się nie dało, a liczyłam, że coś tam zgubię przy okazji :P
Na statku ludzie przewozili dosłownie wszystko. Począwszy od ciuchów, owoców, jedzenia, przez meble, chemikalia, paki papieru toaletowego, motocykle, aż na zwierzętach koncząc. Któregoś poranka obudził mnie ryk świni, a potem co raniec wycie koguta...
Największą atrakcją na statku (prócz mnie...) był rozładunek
towarów w mijanych wioskach. Wszędzie wydawane były bloki lodowe - lodówek
tutaj brak, więc lód służy do konserwacji ryb.
Generalnie czułam się tu bezpiecznie, wiedziałam, że
spokojnie mogę moje rzeczy w hamaku zostawić i rozprostować nogi, bo rodzinka
miała na to baczenie. Tylko w nocy, jak się okazało, gdy poszłam do toalety,
ktoś przeszukiwał mój hamak. Ale nic nie zginęło.
Widoki po drodze:
Widoki po drodze:
Za to trzeciego dnia późnym wieczorem... Drogi Domie,
wybacz, ale znowu będzie, jak Ty to mówisz/piszesz - "thriller".
Trzeciego dnia wieczorem spokojnie czytałam książkę w
hamaku. Nagle na pokładzie zrobił się wzmożony ruch. Ludzie z krzykiem dopadli
do burty, wyglądając w ciemności na zewnątrz, po czym szybko zaczęli ściągać
kamizelki ratunkowe z rur i zakładać je dzieciakom. Dzieciaki w ryk! Wyskoczyłam
z hamaka, dopadłam do burty, ale w ciemnościach nic nie było widać, zresztą
nawet nie wiedziałam, czego szukać. Pytam jednego i drugiego, co się dzieje,
ale ci tak szybko i rozpaczliwie odpowiadają, że nic nie mogę zrozumieć.
W końcu ktoś, mimo że z obłędem w oczach, to odpowiedział mi
dość jasno i wyraźnie:
- Statek nabera wody! Utopimy się!
Cóż, statek faktycznie jest mocno przeładowany towarem i
ludźmi, a chwilę wcześniej przepłynął obok nas inny, znacznie większy statek i
fala zalała dolny pokład, więc nasza łódź jeszcze bardziej siadła i woda nadal
się wlewa.
Panika wybuchła niesamowita. Dzieciaki i babcie - w płacz.
Dorośli - w krzyk. Zaraz przyszedł chłopak pracujący w naszej części pokładu i
zaczął ludzi uspokajać, że nic się nie dzieje, że sytuacja jest opanowywana.
Ludzie trochę się uspokoili, ale jeszcze długo dzieciaki chodziły w
kamizelkach. Rozejrzałam się po pokładzie - mało kto siedział w hamaku, wszyscy
gotowi byli do wyskoczenia za burtę, w razie potrzeby. Gdzieś w kąciku cicho popłakiwała babcia. Dzieciaki przerażone z szeroko otwartymi oczyma, czekały,
co będzie dalej. Chwilę później jakaś kobieta głośno zaczęła mówić o Bogu - że
nasze życie mamy powierzyć teraz jemu, że ufając mu - nie ma czego się bać...
Ten wykład trwał około 20 minut, a potem ludzie zaczęli śpiewać o Jezusie...
Nie bardzo wierzyłam w to, że jest jakieś faktyczne
zagrożenie, ale na wszelki wypadek spakowałam się na tyle, by w razie potrzeby
móc się w miarę szybko ewakuować.
Napisałam nawet smsa do przyjaciela o tym, co się dzieje, tak na wszelki
wypadek, ale brak było zasięgu... Dobrze dla niego, przynajmniej mógł spać
słodko dalej :P
Następnego wieczora dopłynęliśmy do miejsca, gdzie rzeka
Ukayali spotykała rzekę Maranon - i od tego miejsca rozpoczęła się Amazonka :)
(choć podobno niektórzy przewodnicy w Brazylii twierdzą, że Amazonka zaczyna
się znacznie dalej, w Brazylii właśnie... Czuję, że będziemy mieć tu dyskusję z
moim Tatą, a rzecz rozstrzygnie zapewne Wujek-Sędzia Googel, ewentualnie Ciocia Wikipedia :)
Do Iquitos dopłynęliśmy w nocy po 4 dniach. Kilka godzin
wcześniej mój żołądek w końcu się zbuntował przeciwko temu, co było mu
serwowane i to, że się tak wyrażę, dwustronnie... Cóż, jest to również
nieodłączna część podróży :)
Nie bardzo w każdym razie miałam siłę i chęć zwlekać się z
hamaka. Poza tym było już po północy, do centrum daleko, a przedmieścia Iquitos
w nocy nie cieszą się dobrą sławą. Okazało się, że można na statku pozostać do
rana, choć to też wymagało przemyślenia, ponieważ każdy z lądu miał na ten
statek wstęp. Ale tu przynajmniej było światło.
Chwilę pokombinowałam, jak to zrobić, by mieć pewność, że mój plecak nie zniknie, gdy mi się zdrzemnie. W końcu usadowiłam go dokładnie pod sobą, obniżyłam hamak tak, by przygnieść go tyłkiem, dodatkowo zaczepiłam od dołu plecaka linkę, a jej drugi koniec zaczepiłam o mały plecak, który z kolei miałam w hamaku i który zapięłam paskiem wokół swojego uda. Jeśli ktokolwiek ruszy cokolwiek z moich rzeczy - nie ma szans, bym to przegapiła :D Taki spryciuch ze mnie :P
Chwilę pokombinowałam, jak to zrobić, by mieć pewność, że mój plecak nie zniknie, gdy mi się zdrzemnie. W końcu usadowiłam go dokładnie pod sobą, obniżyłam hamak tak, by przygnieść go tyłkiem, dodatkowo zaczepiłam od dołu plecaka linkę, a jej drugi koniec zaczepiłam o mały plecak, który z kolei miałam w hamaku i który zapięłam paskiem wokół swojego uda. Jeśli ktokolwiek ruszy cokolwiek z moich rzeczy - nie ma szans, bym to przegapiła :D Taki spryciuch ze mnie :P
I tak przetrwałam do rana...
Fotki:
https://plus.google.com/u/0/photos/114482896135643526362/albums/5985267133381708865?authkey=CMin9KLY0oTx7gE
Fotki:
https://plus.google.com/u/0/photos/114482896135643526362/albums/5985267133381708865?authkey=CMin9KLY0oTx7gE
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz