Huanchaco położone jest tuż nad Pacyfikiem - tutejsze plaże
uważane są za jedne z najpiękniejszych w Peru, a tutejsze fale za najlepsze do
surfowania (odbywają się tu zresztą coroczne zawody świata w surfingu).
Oto i jestem! I to czwarty już dzień (jutro wracam do Limy).
Pod koniec mojej podróży dość się rozleniwiłam... a może po prostu miałam już dość
deszczu. No i przed powrotem do Polski trzeba się wygrzać, bo Pogodynka donosi,
że w Krakowie nad ranem jest około 0 stopni... (a mnie robi się zimno, gdy
wieczorem temperatura spada tu do 25 st.)
Plaży generalnie nie lubię, więc moje ambitne plany wyrównania
opalenizny nie bardzo mi wychodzą, zwłaszcza, że strój do surfowania kończy się
w połowie ramienia i nieco ponad kolanem, a w wodzie skóra szybciej się opala.
W bikini po pierwszej lekcji surfigu wyglądałam jak peruwiańska flaga:
czerwono-biało-czerwona... Plus dwie sine plamy na spuchniętych kolanach.
Ległam na ręczniku, by pozbyć się białego, ale po 15
minutach leżenia plackiem miałam już dość.
Dużym plusem tego miejsca jest też to, że w stosunkowo
bliskiej odległości jest kilka ciekawych miejsc archeologicznych, związanych z
kulturą Mochica i Chimu. Poza tym masa ludzi z całego świata, w tym ja
oczywiście głównie natrafiam, już tradycyjnie, na ludzi z kręgu rasta. Nawet
wymieniłam tensa - artystyczne zaplecenie nitkami kosmyka włosów.
Pierwsza lekcja raftingu... Ponoć jak na pierwszy raz szło
mi bardzo dobrze, ale moje uparte i ambitne ego nie do końca jest o tym
przekonane. Najpierw krótka lekcja teoretyczna na piasku, a potem - do wody.
Pierwsze wyzwanie - utrzymać się, leżąc na desce...
Na pierwszej złapanej fali nie wstałam w ogóle. Na drugiej -
zaraz po wstaniu poleciałam do wody. A na trzeciej fali już pojechałam do
przodu :) Tony, mój nauczyciel, zrobił duże oczy, pochwalił, ale chyba za
szybko, bo następnie było pasmo - a raczej fala - niepowodzeń... Parę razy
złapałam falę, ale nie jest to jeszcze to, co chciałabym, żeby było. 1:0 dla
fali.
Za to ubaw z siebie miałam po pachy... :P Do tego ożłopałam
się słonej wody...
W sumie chciałam wziąć 3-4 lekcje surfingu, ale... o tym za
chwilę.
W Huanchaco pierwszej nocy zakwaterowałam się na kempingu.
Namiot był mocno opiaszczony... w końcu poprzednim razem używałam go na pustyni
w Huacachina, niedaleko Ica.
Miejsce w porządku, ale miałam stresa zostawić rzeczy w
namiocie na cały dzień (w końcu ileż razy można zostać okradzionym...), więc
dopłaciłam 5 soli i pozostałe noce spędzam w hostelu, gdzie mam pokój z
łazienką (większość czasu bez wody) oraz biegające po pokoju karaluchy. Ale
karaluchy, to akurat nawet po ulicy biegają, taki urok miejsca.
W środę, moje urodziny, dzień po pierwszej lekcji surfingu,
czułam się fatalnie. Prawdopodobnie przeczyściła mnie woda z Pacyfiku... Lepiej
zrobiło się dopiero na wieczór, po sporej porcji najlepszego lekarstwa na
świecie - herbaty z liści koki. Wtedy też dałam się namówić Carlosowi, który
również zamieszkuje ten sam hostel, na nocną posiadówę na plaży - w ramach
uczczenia, jak wyraziła się moja Mama, "pierwszego wyrwania się w
świat".
Delektowaliśmy się piwkiem (i nie tylko; Carlos jest,
oczywiście, z kręgu rasta). I, jak to latynos, baardzo wylewny, zwłaszcza w
przytulaniu, obcałowywaniu policzków, czoła, szyi i rąk, by okazać swą radość
np. z tego, co właśnie powiedział... Ale jest gejem, więc mogłam czuć się
bezpiecznie :) Jego nadmierna wylewność nie bardzo mi jednak odpowiadała, więc
gdy powiedział, że ludzie z niektórych krajów europejskich, trzymają się na
dystans - powiedziałam ze śmiechem, że właśnie ja jestem z jednego z tych
krajów, więc nieco przystopował :P
Dziś był mój ostatni dzień tutaj. Liczyłam na to, że rano i
po południu pobawię się w surfing, ale mój organizm nadal się buntował i
musiałam być blisko toalety... Dopiero po drugiej tabletce się uspokoiło, ale
wtedy ległam bez sił - najpierw w łóżku, a potem przeniosłam się na plażę, i
też ległam. Więc słońce załapało się na kolejne fragmenty mojego białego ciała (zastanawia mnie tylko, czy skóra zacznie schodzić jeszcze zanim wyjade do Polski...).
A dalsze lekcje surfingu muszę przełożyć na zaś.
Dziś to taki pożegnalny wieczór z Peru i Ameryką Południową.
Jutro, w Limie, to już nie będzie to samo... Na dachu mojego hostalu zebrała się
grupka ludzi z najróżniejszymi instrumentami - myślę, że do nich dołączę.
Będzie to piękne adios :)
P.S. Ach, ach, jakie pyszne śniadanko! :D
Hej! super. Dziękujemy za wpisy, zawsze dobrze się czyta. Czasem rzucam oko na blogi podróżnicze, zwykle rowerowe i nie wszystkie są takie fajne. Surferstwem się nie przejmuj, dobrze ci idzie. W Japonii na przykład surferzy 100% czasu leżą na deskach i się bujają. Później się dowiedziałam, że to tacy napinacze co nawet pływać nie potrafią. PS a jakąś mapkę w google maps stworzysz? Dla takich wzrokowców jak ja? Inka Pozdrawiamy!
OdpowiedzUsuń