Miał to być dobry i mocny finał mojej podróży, a były to 4
najnudniejsze dni podczas całej mojej włóczęgi...
Wniosek, jaki wyciągnęłam z wycieczki: dżungla jest nudna.
To znaczy - stateczna babcia z Wielkiej Brytanii byłaby zachwycona: dobre
jedzenie, lodge w miarę w porządku, odgłosy dżungli wokół, trochę zwierząt,
wygoda, komfort, wszystko pod kontrolą...
Nuda. (Nie obrażając oczywiście statecznej babci z Wielkiej
Brytanii.)
Żeby nie było - parę nowych doświadczeń też zebrałam, kilka
zwierząt zobaczyłam, nieco fotek mam. Ale... przygody to tu nie było i w
większości czasu wynudziłam się paskudnie.
A oto i lodga, w której byłam zakwaterowana:
Nawet wygodna, choć hamaki w sali wspólnej śmierdzące. Dobra
miejscówka na relaks. O ile ktoś relaksu właśnie poszukuje.
Charlie, mój przewodnik, to sympatyczny chłopak, który
dzieciństwo spędził w wiosce niedaleko
lodgy, w dżungli, więc sporo o niej wie. Tylko, że jego angielski jest taki,
jak mój hiszpański (oprócz angielskich nazw niektórych zwierząt, które mnie i
tak nic nie mówiły), więc głównie porozumiewaliśmy się po hiszpańsku, co różnie
wychodziło - czasem po prostu poddawałam się
w wyjaśnianiu mojego pytania. A czasem nasza rozmowa była dość komiczna,
zwłaszcza, gdy udawał, że mnie rozumie. Na przykład, po angielsku:
Charlie: Jutro wcześnie rano będziemy obserwować ptaki, a po
śniadaniu będziemy łowić piranie. Cały dzień będziemy łowić!
Ja: Że co? Cały dzień będzemy łowić? Nie znoszę łowienia
ryb!
Ch. w śmiech: Yhm!
J: Łowienie jest nudne!
Ch: Yhm!
J: Umrę z nudów!
Ch. znowu w śmiech: Yhm!
...
No to ja w śmiech, ale ironiczny...
Ale coś tam żeśmy zrobili i widzieli. Pierwszego dnia
byłam z nim sama, od drugiego dołączyły 3 Niemki i Amerykanin, który od razu
się rozchorował (sprawy żołądkowe) i kolejne 3 dni spędził w łóżku.
Przespacerowaliśmy się m.in. po pobliskiej wiosce, w której
ponoć Charlie kiedyś mieszkał. Trafiliśmy na jej 15-lecie, więc była impreza,
tzn. mecz piłki nożnej pomiędzy tą i inną wioską. Charlie pokazał mi trochę
roślinek, a potem siedzieliśmy "5 minut", czyli 1,5 godziny,
oglądając mecz i pijąc piwo... Emocje lokalsów prawie jak na meczu leciowym
Beskidy-Tatry :) Ale ja się wynudziłam...
Potem była kolacja, a po niej nocny spacer po dżungli wokół
lodgy. Charlie miał ze sobą maczetę, ale machał nią tylko dla zasady, bo
szliśmy po dobrze widocznej i wychodzonej ścieżce. Zobaczyliśmy tarantulę, która
mieszka tuż na drzewie obok lodgy...
...kilka innych pająków, jedną z największych żab na
świecie, również największe mrówki i węża wysoko na drzewie.
Komary cięły koszmarnie.
Z innych zwierząt, które udało się zobaczyć, to były ptaki,
kolejny wąż... Ale prawdziwym hitem był leniwiec. Charlie wypatrzył go, gdy ten
płynął w pobliżu lodgy, więc wyłowił go i przytargał do brzegu. Najbrzydsze
stworzenie, jakie w życiu widziałam (a poniżej niewykluczone, że nawet dwa...):
Na sucho jest znacznie przystojniejszy :) Niemki nazwały tę
scenkę "The real love".
Była też wycieczka (i to trzy razy) do jeziora, gdzie mieliśmy
zobaczyć największe na świecie lilie wodne. Raz to było w nocy w poszukiwaniu
kajmanów - oczywiście nic z tego.
Kolejna rzecz to było łowienie piranii. Hahaha... Złowiliśmy
dwie małe rybki, przy czym moja została wypuszczona z powrotem do rzeki, bo nie
nadawała się do jedzenia.
Obiecane pływanie z delfinami też nie bardzo wypaliło. Coś
tych delfinów mogliśmy zobaczyć, ale niezbyt wyraźnie. A gdy przyszło do
pływania, Niemki zestrachane zrezygnowały, ja popływałam, a delfinów to pewnie
nawet i kilka tu było - na najbliższych kilkunastu kilometrach kwadratowych...
Relaks, wygoda, dobre jedzenie. Ale żadnej przygody.
Największym wyzwanem było oganianie się od komarów i Waltera, właściciela
agencji i lodgy... Gdyby tylko był wyższy... :P Przy okazji poznałam psychikę
peruwiańskich mężczyzn - to są ciepłe kluchy, wychowane na telenowelach.
Chwilami od wyznań i westchnień robi się mdło. Mam wrażenie, że uważają oni, że
po zapewnieniach składanych kobiecie o tym, jaka to ona nie jest piękna i
kilkukrotnym schowaniu jej kosmyka włosów za ucho, ta rzuci się zachwycona w
ich ramiona. Ale facet sympatyczny, mimo wszystko, choć był obrażony, że jakoś
nie jestem czuła na jego zaloty :))
(Swoją drogą, szkoda, że facetom w Polsce nie wystarczy to, że kobieta jest bała... :P)
Poniżej fotka z Walterem na jego motorze:
(Swoją drogą, szkoda, że facetom w Polsce nie wystarczy to, że kobieta jest bała... :P)
Poniżej fotka z Walterem na jego motorze:
A więc 4 dni minęły mi głównie na relaksie, nudzie i
rozmyślaniach. Zdecydowanie wolę góry od dżungli, w związku z czym po powrocie
do Iquitos zapakowałam się do samolotu i poleciałam do Tarapoto. Na statek nie
miałam już czasu, zwłaszcza, że chciałam zobaczyć jeszcze ruiny Chachapoyas
(drugie Machu Picchu), a potem wygrzać się na plaży, nauczyć się surfingu i - o
naiwności! - spróbować wyrównać opaleniznę :)
P.S. Jakoś trudno mi uwierzyć, że za 5 dni będę z powrotem w
zimnej Polsce... Wbrew oczekiwaniom niektórych - zima nie powróci wraz ze mną,
nie ma mowy!
Ostatecznie nie przedłużam tu pobytu, z kilku powodów. Poza
tym okazało się, że praca dorwała mnie wcześniej, niż się tego spodziewałam -
na nowy sezon dostanę 2 nowe programy do pilotowania, a moja koordynatorka
jedzie na objazd tych tras i chciałaby, bym też obczaiła to i owo. A więc w
Polsce będę zaledwie... 5-6 dni, a potem kolejne 3 tygodnie znowu w trasie :D
(Wiem, Mamo, że nie bardzo się ucieszysz z tej wiadomości. Ale takie to to
niewdzięczne Ci pod nosem wyrosło... :)
Może najbrzydsze.. ;) ale na tym zdjęciu całkiem nieźle wyglądają :)) Każda potwora znajdzie swego amatora :P
OdpowiedzUsuń