26 gru 2013

Uyuni - pustynia solna, pustynie piaskowe, wulkany, gejzery...

[18-21.12.2013]

Odwiedzenie okolic Uyuni jest w zasadzie koniecznością, jeśli jest się w Boliwii. Same miasteczko nie oferuje zbyt wiele, ale jest bazą wypadową w miejsca, które na baaardzo długo pozostają w pamięci. Na względnie niewielkiej przestrzeni można zobaczyć tu najróżniejsze ekosystemy, krajobrazy, rośliny, zwierzęta...

W Uyuni jest masa różych agencji turystycznych, które organizują wycieczki 1-4 dniowe. Najbardziej popularna jest chyba 3-dniowa i ja też na taką się zdecydowałam. Wycieczki odbywają się dżipami, 6 osób + kierowca, cena zawiera transport, jedzenie, kierowcę-przewodnika (nie zawiera wstępów). Niestety agencja, na którą natrafiłam, okazała się być, że tak powiem, dość dupna... Najpierw wyjazd był opóźniony o godzinę, prawdopodobnie dlatego, że pozostałe osoby w moim dżipie zapisały się chwilę przed wyjazdem, więc najprawdopodobniej kierowca był dopiero co ściągany.
Pracuję z kierowcami - i wiem, co to dobry kierowca. Ten był beznadziejny: naburmuszony (pewnie dlatego, że go na ostatnią chwilę ściągali), nie mówił po angielsku (choć miał być angielskojęzyczny przewodnik), pierwszego dnia chciał zostawić dwoje z nas na środku solnej pustyni (w tym mnie), dawał nam znacznie mniej jedzenia, niż otrzymywały inne grupy, więc ciągle chodziliśmy głodni, nie chciał zatrzymywać się, gdy prosiliśmy o to, by zrobić zdjęcia... itp.itd.

Ale za to ekipa nam się dograła naprawdę fajna :) Amerykańskie rodzeństwo: 2 siostry i brat, dwoje niezależnie podróżujących Izraelczyków (chłopak z obywatelstwem szwajcarskim, dziewczyna z amerykańskim), Hiszpanka urodzona w Wenezueli i ja. Oczywiście było nas 7, a nie 6 jak być powinno...

Niestety wszystkie wycieczki miały ten sam program i ruszały mniej więcej o tej samej godzinie, więc zazwyczaj w kolejnych punktach spotykaliśmy 3-20 jeepów.

Najpierw cmentarzysko kolejowe, które powstało, gdy pojawiły się lokomotywy z napędem diesla - wówczas wszystkie parowe składowano gdzie bądź...



Następnym punktem była wioska Colchani, ze stoiskami z wyrobami z alpaki i soli (cała wioska żyje w zasadzie z produkcji soli kuchennej). Tu też był lunch, przeciągnięty do granic możliwości (a potem nie było oczywiście czasu, żeby połazić tam, gdzie było warto).

Salar de Uyuni - największa atrakcja regionu, która w czasie pory deszczowej zamienia się w największe jezioro solne na świecie (160 km x 135 km). Ponoć skorupa solna sięga do 10 m grubości. Powstanie tego miejsca wiąże się z ogromnym jeziorem solnym, które się tutaj przed milionami lat znajdowało. Jezioro wyparowało, pozostawiając mniejsze jezioro i soliska.
Teren rewelacyjny do robienia zdjęć :D




Isla Incahuasi - samotna wyspa pośrodku solnego morza, na której rosną kaktusy mierzące do 12 m i liczące sobie do 1200 lat! Wyspa uznana została przez Inków za święte miejsce, stąd też można tu znaleźć kilka stanowisk archeologicznych, badających kulturę Tiwanaku - nam (Imri - Izraelczykowi i mnie, bo reszta wolała bawić się w zdjęcia) nie dane było odnaleźć ruiny, gdyż dotarł do nas krzyk jednej z dziewczyn. Okazało się, że kierowca nagle uznał, że czas jechać i autentycznie chciał nas tutaj zostawić... Palant.


Nocleg mieliśmy w jednym z hoteli solnych - oczywiście okazało się, że nie mieliśmy zarezerwowanego miejsca, więc miejscówkę na noc znaleźliśmy dopiero po którymś z kolei odwiedzonych "hoteli". Zakwaterowanie w absolutnie spartańskich warunkach, bez ciepłej wody i ogrzewania, na solnych łożach. (Przypomniało mi się, że kiedyś, bodaj za czasów studenckich, ktoś mi powiedział, że wystarczy nasypać komuś odrobinę soli do łóżka, a ten bezwiednie to łóżko w nocy zmoczy...)

Drugiego dnia odwiedziliśmy kilka z kolei lagun, gdzie przebywają 3 rodzaje flamingów. Miejsca jak z bajki...




Potem był przejazd przez pustynię piaskową Siloli do miejsca z niezwykłymi formacjami geologicznymi, w tym słynne Arbol de Piedra - Kamienne Drzewo.
Tutaj dziewczyna z Izraela uświadomiła sobie, że na poprzednim postoju na pustyni zostawiła swoją torbę z paszportami, pięniędzmi, telefonem... Kierowca-palant oczywiście nie chciał się zgodzić, żeby po to wrócić. Dopiero, gdy dziewucha użyła mocnego argumentu - łez :P, to ostatecznie pojechali szukać torby... na pustyni. A my zostaliśmy na około 2 godziny uziemieni, bez wody, bez jedzenia, bez ciepłych ciuchów - a wiało naprawdę srogo. Oj, głupawka wzięła nas jeszcze sroższa :P Łącznie ze śpiewaniem piosenek z Króla Lwa w 2 językach: angielskim i polskim :) Szczerze - tak dobrego głosu do śpiewania to jeszcze nie miałam :P 

Wieczorem wylądowaliśmy w Narodowym Rezerwacie Fauny Andyjskiej im. Eduardo Avaroa, przy Laguna Colorada, Kolorowym Jeziorze. Dech zapiera... i to nie tylko z powodu ostrego wiatru.


Sam Park liczy sobie prawie 715 ha i położony jest na wysokości 4200-6000 m n.p.m. Chronione tu są m.in. wigonie - zwierzęta podobne do lamy, tylko mniejsze, oraz oczywiście flamingi.

Trzeci dzień wycieczki rozpoczął się o godz. 3.30. Teoretycznie o 4.00 miało być śniadanie, którego jeszcze nie było o 4.30... W każdym razie wyruszyliśmy ok. 5.30. Mróz! Po raz pierwszy wykorzystałam noszone w plecaku przez miesiąc bieliznę termiczną, polar przewodnicki z wind blockiem i zestaw szal-czapka-rękawiczki z alpaki. 
Najpierw gejzery Sol de Manana (4850 m n.p.m.!) z bulgoczącym szlamem w wyrwach w ziemi...


Następnie Termas de Chalviri - gorące źródła. Laguna tuż obok skuta cienkim lodem, a tu woda o temperaturze 30 stopni. Dziewuchy zrezygnowały z kąpieli, a chłopaki i...


..taa... Naprawdę niezwykłe uczucie :) I jak potem ciepło!

Dalej były jeszcze pustynie, Zaginione Włoskie Miasto (skały różnych kształtów) i w końcu wróciliśmy z powrotem do Uyuni. Poniżej nasza szalona ekipa (brakuje Nicka, amerykańskiego brata):


Po powrocie do Uyuni agencja miala kolejną wpadkę - przed wycieczką zapłaciłam za rezerwację biletu na nocny autobus do La Paz, który oczywiście nie został zakupiony, mimo że kobiecina zarzekała się, że oczywiście bilet jest, tylko że go nie ma... Gdyby nie to, że w zasadzie zmusiłam ją, żeby poszła od razu odebrać mój bilet, to bym miejsca w tym autobusie już nie miała... Głupia baba. I głupi kierowca. I głupia agencja - zwie się Cristal, radzę omijać z daleka. A na kilkudniową wycieczkę należy wybrać się koniecznie :D

Jakieś wyniesione nauki? Owszem. Do ryżu i makaronu nie potrzeba sosu. Wystarczy odpowiednia ilość ketchupu i majonezu...


P.S.2 Wpisu teraz nie będzie przez kolejne 3-4 dni - czas poszukać kolejnej Przygody! :D Ale tym razem zabieram odpowiednią ilość jedzenia, mam mapę (nawet już ją nieco obkleiłam, co by się w deszczu dobrze miała), własny dom :P, sprawdzone okno pogodowe, zapas wody i świeżo nabyty talizman - kondor ma zapewniać dobrą i szczęśliwa podróż :)
Wybieram się w Yungas, na jeden z łatwiejszych trekkingów w Kordylierze Królewskiej, Camino Takesi, będący starym traktem inkaskim. Zaczynam na wysokości 3600 m n.p.m., najwyższy punkt to chyba 4640 m n.p.m., a kończę... 1700 m n.p.m. :) Po drodze będę mijać niemal wszystkie możliwe strefy klimatyczne, zmienne krajobrazy, roślinność itp.itd.
:D

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz