SANTA CRUZ, 416 m n.p.m., 25-40 stopni
SAMAIPATA, 1650 m n.p.m, 20-35 stopni
SAMAIPATA, 1650 m n.p.m, 20-35 stopni
(Do Babiej jeszcze trochę brakuje :)
"W Samaipacie i jej okolicach występuje groźna tropikalna choroba, zwana chorobą Chagasa - roznoszona przez vinchucas - owady z rodzaju zajadkowatych (pluskwiaki)" - przypominam sobie fragment z przewodnika.
Pach! w łydkę... Pach! w ramię... Yhm, a mój super płyn na owady, stężenie deet 20%, został w hostelu, bo ja zaraz po przyjeździe jak zwierzę pognałam za instynktem w góry. Duży plecak w jeden kąt, mały plecak z kilkoma drobiazgami na plecy - i wyżej, wyżej! Dobrze, że jeszcze wodę po drodze złapałam.
Samaipata to wioska, dość nawet rozległa, która uroczo jest umiejscowiona w górskim krajobrazie. Turystów sprowadza tu przede wszystkim jedno: El Fuerte de Samaipata, czyli najprawdopodobniej fortyfikacje, których początki sięgają jeszcze czasów preinkaskich. Sami Inkowie również rozbudowali znacznie to miejsce - przypuszcza się także, że mogło ono służyć za świątynię czczącą jaguary i węże.
Ruiny znajdują się 9 km od wioski, dość wysoko - 1950 m n.p.m., już wyżej niż Babia Góra :P - i żeby się tutaj dostać, należy albo wziąć taksówkę za 80 BOB (ich niedoczekanie) albo zasuwać pod górę. Najgorsze były 3 kilometry asfaltem, potem według przewodnika "2 godz. bardzo męczącą trasą pod górkę", co okazało się być bardzo przyjemnym, nieco ponad godzinnym spacerem.
I te widoki... :)
El Fuerte wpisane jest na Listę UNESCO i naprawdę fajnie na miejscu opracowane - jest wytyczona trasa, panoramy i obiekty są dobrze opisane (również po angielsku). Świadomość historii tego miejsca i otaczający krajobraz robi jednak znacznie większe wrażenie niż same ruiny - przynajmniej na mnie. Jest tu trochę wyrzeźbionych w skałach zwierząt, pozostałości świątyń i mieszkań. Ewidentnie widać, że coś tu się kiedyś działo.
Turystów sporo - w końcu to chyba jedno z czołowych miejsc odwiedzanych na trasie Santa Cruz - Cochabamba.
Tego dnia nie udało mi się uzyskać żadnej informacji co odjazdu autobusu w jakikolwiek dalszy kierunek, więc dopiero następnego dnia rano zdecydowałam, że dalej jadę do Sucre autobusem o godz. 20.30 (co ciekawe, na miejscu odjazdu trzeba było być już 1,5 godziny wcześniej...)
Miałam więc jeszcze cały dzień i nie bardzo wiedziałam, co z sobą zrobić. Wypróbowałam kilka dróg, prowadzących na góry, ale każda kończyła się zabudowaniami. W końcu natrafiłam na niewielki skwerek powyżej wioski i tam przesiedziałam dłuższą chwilę, nadrabiając zaległości w blogu.
Nagle słyszę chrząknięcie. Odwracam głowę, a tam stoi dziadek i intensywnie się we mnie wpatruje. Baaardzo intensywnie. I raczej nie przyjaźnie. Aż mi serducho pod tym wzrokiem szybciej mi zabiło. Na moje powitanie nie odpowiedział. Widocznie zajęłam jego ławkę... Usiadł niedaleko w cieniu i zerkał co rusz na mnie, więc czując się nieswojo, spakowałam manatki i poszłam dalej...
I dobrze!
Bo w końcu przypadkiem trafiłam na górę, na której swego czasu trwały partyzanckie walki Che Guevary i skąd widoki były absolutnie oszałamiające.
A ścieżka szła coraz dalej i dalej... Hm, sandały na nogach. A sru z rozsądkiem!, będę uważać :P
Potem wróciłam po plecak zostawiony w hostelu, wzięłam prysznic w butelce wody, jak za starych, dobrych, bałkańskich czasów (bo woda pod prysznicem jakimś cudem się skończyła) i na autobus.
Więcej fotek: https://plus.google.com/u/0/photos/114482896135643526362/albums/5957375714686828481?authkey=CKavo6bPicqYDg
DROGA SAMAIPATA - SUCRE 1650-ok. 3700 m n.p.m, temperatura zmienna
Zasada się powtarza - gdy nie ma autobusu, to nie ma, a gdy jest, to wyjeżdża ich naraz co najmniej kilka; po szóstym przestałam liczyć. I niestety tutaj wszystkie wyjeżdżały między 19.30 a 20.30 i jechały w ciemną, głuchą noc, nie dając możliwości podziwiania tego, co za oknem. Choć akurat ta noc nie do końca była ciemna...
W samej Samaipacie nie zapowiadało się na burzę, ale gdy wylazłam na górę, to widać było kłębiące się chmury z kierunku, w którym miałam ruszać za kilka godzin.
A w nocy natura dała niesamowity spektakl... Wspinając się na przełęcze, pędząc po serpentynach, po trawersach gór, co rusz powietrze rozświetlał błysk, pokazując głębokie doliny, groźne, sterczące szczyty, przepaście, które często znajdowały się zaledwie kilka centymetrów w bok... :)
Długo zafascynowana wgapiałam się w to przedstawienie, aż w końcu zasnęłam... Aż tu nagle łubudubudu łubudubdubdub.... Aha, zaczęła się empiedrada ("piedra" - kamień) - polna droga zamieniła się w szlak wyłożony kostką brukową. Tak nierówne i wyboiste były dawne drogi inkaskie.
Generalnie droga była bardzo wąska i bardzo złej jakości, co dało się wyczuć, nawet jej nie widząc. Może właśnie dlatego należy pokonywać ją nocą? :) W Boliwii na biletach na dłuższe trasy wpisuje się nazwisko pasażera - tutaj trzeba było podać również numer paszportu. Czyżby po to, żeby ewentualnie móc pòźniej łatwiej zidentyfikować denata...? :P
Potem wróciłam po plecak zostawiony w hostelu, wzięłam prysznic w butelce wody, jak za starych, dobrych, bałkańskich czasów (bo woda pod prysznicem jakimś cudem się skończyła) i na autobus.
Więcej fotek: https://plus.google.com/u/0/photos/114482896135643526362/albums/5957375714686828481?authkey=CKavo6bPicqYDg
DROGA SAMAIPATA - SUCRE 1650-ok. 3700 m n.p.m, temperatura zmienna
Zasada się powtarza - gdy nie ma autobusu, to nie ma, a gdy jest, to wyjeżdża ich naraz co najmniej kilka; po szóstym przestałam liczyć. I niestety tutaj wszystkie wyjeżdżały między 19.30 a 20.30 i jechały w ciemną, głuchą noc, nie dając możliwości podziwiania tego, co za oknem. Choć akurat ta noc nie do końca była ciemna...
W samej Samaipacie nie zapowiadało się na burzę, ale gdy wylazłam na górę, to widać było kłębiące się chmury z kierunku, w którym miałam ruszać za kilka godzin.
A w nocy natura dała niesamowity spektakl... Wspinając się na przełęcze, pędząc po serpentynach, po trawersach gór, co rusz powietrze rozświetlał błysk, pokazując głębokie doliny, groźne, sterczące szczyty, przepaście, które często znajdowały się zaledwie kilka centymetrów w bok... :)
Długo zafascynowana wgapiałam się w to przedstawienie, aż w końcu zasnęłam... Aż tu nagle łubudubudu łubudubdubdub.... Aha, zaczęła się empiedrada ("piedra" - kamień) - polna droga zamieniła się w szlak wyłożony kostką brukową. Tak nierówne i wyboiste były dawne drogi inkaskie.
Generalnie droga była bardzo wąska i bardzo złej jakości, co dało się wyczuć, nawet jej nie widząc. Może właśnie dlatego należy pokonywać ją nocą? :) W Boliwii na biletach na dłuższe trasy wpisuje się nazwisko pasażera - tutaj trzeba było podać również numer paszportu. Czyżby po to, żeby ewentualnie móc pòźniej łatwiej zidentyfikować denata...? :P
SUCRE, 2790 m n.p.m., 10-25 stopni
Na dworcu autobusowym powitała mnie policjantka... dając do ręki mapę, tłumacząc, gdzie jestem, dopytując czy mam już zakwaterowanie, ostrzegając przed rozmowami z nieznajomymi i licznymi kradzieżami. Policia turistica - policja turystyczna, uważam, że to bardzo dobra instytucja.
Sucre - konstytucyjna stolica Boliwii, stolica departamentu Chuquisaca. Miasto założono w 1538 r., jego rozwój związany jest z rozkwitem kopalnianym Potosi, tu założono pierwszy uniwersytet w Ameryce Południowej, tu Jose de Sucre rozpoczął walki o niepodległość w 1809 r. Miasto później straciło swe funkcje na rzecz La Paz, obecnie znajduje się tu jedynie Trybunał Najwyższy.
Jest tutaj bardzo dobrze zachowane budownictwo kolonialne, historyczna atmosfera, ale prócz przyjemnych spacerów, to nie za wiele jest tu rzeczy do robienia...
Choć przyznaję, że znalazłam tu rewelacyjne muzeum etnograficzne o Indianach Jalqu'a (czyt. Halka) z informacjami o ich życiu, tradycjach, muzyce (której można było posłuchać!), tańcach (które można było zobaczyć) itp. itd.
Kolejne muzeum etnograficzne pokazywało maski służące różnym rytuałom:
W miejscu zwanym Ricoleta jest też wspaniały widok na całe miasto:
Sucre - konstytucyjna stolica Boliwii, stolica departamentu Chuquisaca. Miasto założono w 1538 r., jego rozwój związany jest z rozkwitem kopalnianym Potosi, tu założono pierwszy uniwersytet w Ameryce Południowej, tu Jose de Sucre rozpoczął walki o niepodległość w 1809 r. Miasto później straciło swe funkcje na rzecz La Paz, obecnie znajduje się tu jedynie Trybunał Najwyższy.
Jest tutaj bardzo dobrze zachowane budownictwo kolonialne, historyczna atmosfera, ale prócz przyjemnych spacerów, to nie za wiele jest tu rzeczy do robienia...
Choć przyznaję, że znalazłam tu rewelacyjne muzeum etnograficzne o Indianach Jalqu'a (czyt. Halka) z informacjami o ich życiu, tradycjach, muzyce (której można było posłuchać!), tańcach (które można było zobaczyć) itp. itd.
Kolejne muzeum etnograficzne pokazywało maski służące różnym rytuałom:
W miejscu zwanym Ricoleta jest też wspaniały widok na całe miasto:
A później dorwałam się do stoisk z wyrobami rękodzielniczymi... I aż trudno mi było uwierzyć, że zaledwie dzień wcześniej piekłam ramiona w gorącym słońcu, a teraz kupowałam ręczkawiczki i szalik z wełny alpaki... Są super :)
Sucre jest naprawdę przyjemnym i pięknym miastem, kolejnym zresztą na liście UNESCO. W sumie spędziłam tu 4 noce - z 3-dniową przerwą na góry, o czym w następnym poście :)
A tu jeszcze pozostałe fotki z Sucre:
https://plus.google.com/u/0/photos/114482896135643526362/albums/5957455983800553665?authkey=CKGMmNm009z2-gE
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz