Niekoniecznie ma to coś wspólnego z bananami Chiquita (które pochodzą z Kostartyki)...
Chiquita to nazwa plemienia Indian, którzy zasiedlali południowo-wschodnią część Niziny Boliwijskiej. To, co jest tu najciekawszego, to przede wszystkim dawne misje jezuickie, po których ostały się kościoły, wpisane na Listę UNESCO.
Chciałam napisać: "to, co przyciąga turystów...", ale się powstrzymałam, bo mam wrażenie, że jestem tu jedyną osobą z zewnątrz. Miejsce widocznie jest dość niszowe - ale na pewno warte zobaczenia, zwłaszcza, gdy ma się nieco więcej czasu, niż przegonienie po łebkach po głównych atrakcjach Boliwii w tydzień.
Misje, czy też tzw. redukcje, jezuickie powstawały w tej części Boliwii w XVII w. W takich wioskach żyło ok. 2-3 tysiące indian Guarani lub Chiquito, którzy odnaleźli tu schronienie przed brazylijskimi łowcami niewolników, a w zamian mieli przyjąć wiarę chrześcijańską i pracować na rzecz wioski. Miejsca te były zupełnie samowystarczalne, żyły głównie z rolnictwa, hodowli i rzemieślnictwa - najzdolniejsi z Indian byli uczeni rzemieślniczych umiejętności. Dzięki misjom jezuickim w regionie powstał obszar, gdzie Guarani i Chiquita mogli czuć się wolni i niezagrożeni. Oczywiście, jak to zawsze bywa, zawistnych było sporo, więc ostatecznie w drugiej połowie XVIII w. rozwiązano redukcje w całej Ameryce Południowej. Paragwajskie misje pochłonęła dżungla, a boliwijskie miały się dość dobrze, bo nadal pielęgnowano w nich tradycje chrześcijańsko-guarańskie.
I właśnie jedną z takich wiosek jest San Jose, będący jednocześnie najbardziej popularną miejscowością z dawnych misji (chyba przede wszystkim ze względu na swoje położenie i łatwy dojazd z Santa Cruz) - mimo, że tego nie widać...
Zakwaterowałam się tu w dość przyjemnym, jak na warunki boliwijskie, hotelu i na sam początek zatrzasnęłam się w pokoju... Właściciel hotelu przydybał mnie, gdy byłam w połowie wychodzenia oknem. Okazało się, że zasuwka do zakładania kłódki nasunęła się na bolec czy coś i stąd też nie mogłam otworzyć drzwi (a te zamykane są właśnie systemem kłódkowym, nie na klucz).
Szybko pod kolejny ciurkający prysznic i w wioskę! Już w Puerto Quijarro próbowałam zdobyć Internet mobilny - w końcu nie po to specjalnie kupowałam tablet z wejściem na kartę SIM, żeby teraz z tego nie korzystać. Różnych miejsc obeszłam sporo, w międzyczasie okazało się, że tutaj taka karta z Internetem nazywa się CHIP - CHIPów mieli różnych dużo, ale mnie potrzebny był micro SIM, tzn. micro CHIP. Wszędzie kiwali głowami, że nic z tego, więc ostatecznie w moim małym móżdżku kulturoznawcy, który niekoniecznie garnie się do tzw. nowych technologii, obmyśliłam, że jak ręcznie skrócę i potnę ten duży CHIP, to może wyjdzie mi micro... I zadziała :P Tak też zrobiłam - scyzorykiem pięknie poskracałam to i owo, ale mój micro chip działać nie chciał. Nie wiedziałam, czy dlatego, że jednak mój pomysł nie był wcale taki sprytny czy dlatego, że sprzedano mi kartę aktywną do maja 2013... Tym niemniej, nie poddawałam się!
W San Jose po kolejnych próbach zakupu, ostatecznie trafiłam do poważnego centrum sieci telefonii komórkowej, gdzie w końcu dostałam to, czego chciałam - przy czym pani sprzedała mi normalny SIM (CHIP) i... pociachała go specjalnym aparatem do robienia micro CHIPów :P Czyli z moim móżdżkiem aż tak źle nie jest. Brzmi to, jakby nie było z tym problemu... Ale mój hiszpański w miarę wystarcza, gdy potrzebuję gdzieś zanocować, zjeść, gdzieś dojechać. Ale kupno micro CHIP to już grubsza sprawa... W szczegóły tej mozolnej komunikacji nie będę wchodzić, powiem tylko, że wniosłam im do tego centrum sporo radości z moim hiszpańsko-rumuńskim, a w zasadzie rumuńsko-hiszpańskim, bo jakoś rumuński automatycznie mi wskakuje, gdy nie wiem, jak coś powiedzieć po hiszpańsku... Ale! Co się pośmiali, to ich :P A ja mam Internet! :D (Przynajmniej teoretycznie, bo łącze strasznie wolne...)
Następnego dnia koniecznie chciałam wejść na pobliską górę, Cerro Tarubu. Wypisz wymaluj boliwijski Beskid Wyspowy.
Wzięłam więc odpowiedni azymut - i w drogę! Gdy już do znalezienia się u jej podnóży brakowało tylko odszukanie odpowiedniej ścieżki, wystopował mnie pewien człek, który pokręcił głową i powiedział, że bez maczety to tu nie da rady... Do tego są rośliny, które przyczepiają się do ubrań i skóry (tu popatrzył na moje krótkie spodnie, krótki rękaw i sandały) - "nie, nie ma szans". Na górze, mówi, jest pięknie, fantastyczne widoki i w ogóle, ale dojście w porze suchej jest bezproblemowe - a teraz wszystko zarośnięte i droga jest bardzo trudna. (Przynajmniej tak zrozumiałam z tego, co mówił.) Cóż... Moim scyzorykiem, to niewiele tu zdziałam. Szkoda mi było strasznie, zwłaszcza, gdy dowiedziałam, się, że Tarubu w języku Indian oznacza Samotnika... Poczułam naprawdę ogromną sympatię do tej góry.
Trudno. Ale skoro miałam dobrego informatora, to dopytałam jeszcze o dojazd do wioski mennonitów (o nich będzie później). Nic bezpośrednio tam nie jedzie, ale można wypożyczyć motor i pojechać, to ok. 40 km stąd. Tak! :D Buena idea! Świetny pomysł! Wróciłam do wioski, zaczęłam szukać prawa jazdy.......
!!!! Zostało w Polsce!! Co za sierota ze mnie... I jaka nieodżałowana strata Wielkiej Przygody! Nie tylko teraz - ale w ogóle :(( Wiem, mamie pewnie ulży... Ale ja chyba pójdę utopić się pod ciurkający prysznic... (to, swoją drogą, jest jak podcinanie żył tępym nożem...)
Z uczuciem ogromnego rozczarowania samą sobą wybrałam trzecią opcję na dziś - Valle de la Luna, Dolinę Księżycową. Miejsce to znajduje się około 5 km za miastem, trzeba wydrapać się na około 670 m n.p.m. Trafiłam akurat na samo południe... Turyści śmiali się, że Rainbow szkoli swoich pilotów z mierzenia temperatury powietrza, bo temperaturę podawałam z dokładnością do 1 stopnia. Tutaj - o ile mój termometr się nie przegrzał - skwar sięgał około 45 stopni... Ogromnym ratunkiem okazał się mój przeciekający parasol, który przez większą część dnia dawał mi jedyny cień. Pot - przepraszam za dosłowność i obrazowość - kapał mi z łokcia...
Valle de la Luna to głównie popękane skały, które tworzą krajobraz księżycowy - stąd też pewnie nazwa. Jest to też miejsce lokalnego kultu, o czym świadczą liczne kapliczki, krzyże, pomnik św. Franciszka...
Przez przypadek trafiłam też na ścieżkę ekologiczną ciągnącą się wzdłuż pasma Serrania San Jose. Skoro więc nie udało mi się wejść na Cerro Tarubu, to chociaż tutaj trochę się poszwędam. Poza ścieżką też było fajnie :) Tylko, że w końcu ścieżka przeszła w lekki chaszczing, a ja w moich sandałkach... No, tak średnio. Raczej wolałabym się nie nadziać na coś, co mogłoby mnie po kostkach kąsać. Do tego zorientowałam się, że chmur nad głowę mi naniosło i to takich przybierających barw ciemnych.
Zawróciłam... Nie wiem, doprawdy, skąd u mnie tyle rozsądku :P
Po dojściu do główniejszej drogi jeszcze raz popatrzyłam na Samotnika. A może ja źle zrozumiałam i to nie chodziło o porę deszczową, tylko o to, że po prostu nie tą drogą, co trzeba, chciałam iść? Teraz miałam przed sobą kolejną ścieżkę, która prowadziła w kierunku góry... Jakże kusiło! Hm... woda się kończy, "burza depcze mi po piętach"... Czasami naprawdę nie znoszę mojego rozsądku...
W drodze do wioski stwierdziłam, że moja skóra nabrała bardzo lokalnego koloru - nie tyle od słońca, co od czerwonego piachu, który pokrywa tu ziemię. Istny czerwonoskóry Indianin...
Po powrocie do wioski okazało się, że nie bardzo jest gdzie coś zjeść, bo pora obiadowa już się skończyła, czas na kolację jeszcze nie nadszedł, a zapychania się ciastkami i krakersami już mam dość. Kupiłam więc piwo - najlepszy sposób na głoda, wiadomo. W plecaku miałam jeszcze brazylijską zupkę chińską... W hotelu powiedziano mi, że mogę skorzystać z kuchni, z tym że nie bardzo wiedziałam, jak odpalić kuchenkę, żeby zagotować wodę. Więc poprosiłam o pomoc syna właściciela, który postawił wodę na gaz i powiedział, że to jest dodatkowa usługa i mam mu zapłacić 10 BOB... Oż ty gnojku, pomyślałam, akurat zapłacę ci 10 BOB za kubek gorącej wody, żeby zalać nią zupkę, która kosztowała 3 razy mniej! Nie pierwszy i nie ostatni raz przekonałam się, że w Boliwii panuje zasada: jesteś biały - płać! Otwarta dyskryminacja, ot co.
Ale że kiepska znajomość języka ma też czasami swoje plusy, to udałam, że nie zrozumiałam :P Ślicznie podziękowałam za pomoc - w końcu chciałam tylko, żeby pokazał mi, jak odpalić gaz na kuchence - i poszłam do siebie...
Kolacja może nie najwyższych lotów, ale zimne piwo super!
W nocy jeszcze niewiele brakowało, a miałabym małą batalię z podpitymi żołnierzami boliwijskimi, którzy zamieszkiwali pokoje naokoło mojego i koniecznie chcieli zawrzeć ze mną bliską znajomość... Cierpliwie przeczekałam wszystkie dobijania się do moich drzwi, gwizdy, okrzyki zachęty itd... choć z drugiej strony :P
Następnym dużym miastem, do którego mam zamiar dotrzeć, jest Santa Cruz. Ale żeby nie było za łatwo i przyjemnie, to zdecydowałam się na drogę naokoło, dalej przez Chiquitanię, chcąc zobaczyć inne misje wpisane na Listę UNESCO. Trasa ta prowadzi naprawdę niezłymi bezdrożami...
P.S. Zachęcam do zostawiania komentarzy :) S. twierdzi, że to nie on powoduje około 120 wyświetleń dziennie (gdy brak wpisu), więc ktoś poza nim (i Góralem) na pewno to czyta albo przynajmniej przegląda. Ciekawa jestem Waszych wrażeń, bo ja tak tu sobie bełkoczę i bublam o tym i owym, czasem lub częściej nie bardzo z sensem - a jednak poczytność nie spada. Poza tym, co mam tu sobie monologować... Od tego schizofrenii dostanę :P Choć jej początki już są dość wyraźne... Dbajcie o moje zdrowie!
Pisać! Pisać!
Za dużo szczegółów? Za mało pikanterii? :)) Się zrobi!
Siostro Droga,
OdpowiedzUsuńja codziennie lukam na Twojego bloga, a co - trzeba się jakoś dogrzewac, chocby na odległosc - skoro w Polsce zimnica, jak diabli.
Jeśli będziesz miała jakąs możliwośc, to nastepnym razem wrzuc jakąs fotkę z Tobą w tle.
Dzięki za te wszystkie historyczne wzmianki ;)
W sobotę na imieninach Mamy, wujostwo śmiało się, że nad jej córkami wiecznie świeci Słońce, bo jak nie w Europie, to Ameryce lub w Azji :P
Ściskam mocno, Magduchna
PS Jak mamy "dbac o Twoje zdrowie"? Zdrowaśki wystarczą? ;)
O zdrowie psychiczne! Bo schizofrenia się pogłębia :P Dawać znaki z Polski, choćby dymne ;)
OdpowiedzUsuńZdrowaśki pewnie też nie zaszkodzą ;)
Hej Ryha
OdpowiedzUsuńPrzyznaje się bez bicia, ja czytam od czasu do czasu Twego bloga. Nie znałem Cie z tej strony, baaaaa nie znam Cie w ogóle. Ale zaskoczyłaś mnie pozytywnie i mocno zainteresowałaś Swoją wyprawą. A że do Ameryki południowej chce kiedyś polecieć i przemierzyć jakiś fragment na rowerze, to lektura twojego bloga pozwoli Mi co nieco więcej się dowiedzieć o tym pięknym zakątku na Ziemi. Także trzymam kciuki za wyprawe. Pisz dużo, będzie co czytać w zimne zimowe wieczory.Kurczę zazdroszczę Ci tej Ameryki. Odważna z Ciebie osóbka.
Pozdrawiam
Damian Bojda
Jedni mówią, że odważna, inni, że głupia, a jeszcze inni nadal utrzymują, że poj***na :)
OdpowiedzUsuńA bo widzisz - ja nie tylko na parkiecie wywijam :P
Co do wyprawy rowerowej, to mogę dać Ci namiar na chłopaka, który obecnie rowerem Amerykę Pd. przemierza. Kilka zacnych wskazówek też się nasłuchałam, np. że bez problemu można znaleźć nocleg lub skorzystać z prysznica w jednostkach straży pożarnej. Funkcjonuje też tutaj rodzaj CS dla cyklistów.
Gerelanie - teren bardzo polecany na rower :)