6.12.2016
Góry Anaga położone są w północno-wschodniej części Teneryfy i są raczej mało popularne wśród turystów - niesłusznie oczywiście :) Jest to pasmo wulkanicznych szczytów porośniętych zielenią, które teoretycznie nie są wysokie (poniżej 1000 m n.p.m.), ale jeśli rusza się znad poziomu morza, to wysokość jest jednak do odczucia (zwłaszcza w nogach). Zdaje się, że ten mało zaludniony teren, z głębokimi wąwozami i uroczymi miasteczkami zagubionymi wśród zatok, jest idealnym miejscem do wędrówek.
Przewodnik, który miałam ze sobą ("Wyspy Kanaryjskie" Pascala), poleca kilka tras w Górach Anaga. Coś tam niby sobie wstępnie zaplanowałam, ale że tego dnia było jakieś święto hiszpańskie i autobusy nie jeździły do wszystkich wiosek... to dostosowałam się do tego, co mi dano.
Na dworcu autobusowym zdobyłam mapę "Tenerife on foot" z ogólnie zaznaczonymi trasami trekkingowymi na całej wyspie - mapa jest poglądowa, ale przynajmniej daje pewne wyobrażenie, gdzie warto się wybrać na spacery po górach.
Osobom wybierającym się na Wyspy Kanaryjskie, które będą korzystać przede wszystkim z autobusów, polecam zakupienie karty Bonobus za 15 lub 30 euro, którą kasuje się w autobusie (mówiąc kierowcy, dokąd zamierzamy jechać), za co przejazdy są znacznie tańsze (ponoć 30-50%, ale gdzieś w okolicy Costa Adeje za trasę standardowo za 1,45 euro skasowało mi jedynie 0,10 euro).
Osobom wybierającym się na Wyspy Kanaryjskie, które będą korzystać przede wszystkim z autobusów, polecam zakupienie karty Bonobus za 15 lub 30 euro, którą kasuje się w autobusie (mówiąc kierowcy, dokąd zamierzamy jechać), za co przejazdy są znacznie tańsze (ponoć 30-50%, ale gdzieś w okolicy Costa Adeje za trasę standardowo za 1,45 euro skasowało mi jedynie 0,10 euro).
Z Santa Cruz dojechałam do Almaciga - trasa po drodze znowuż przyprawiała o zawroty głowy :) Super wąskie drogi, niewiarygodne serpentyny, przepaście tuż obok, a autobus zasuwał słuszną prędkością...
Trochę żałowałam, że nie wysiadłam ciut wcześniej przy Roque de las Bodegas, ale za późno się zorientowałam, że można by trekking już stąd zacząć. Niemniej Almaciga wynurzająca się na słońcu wyglądała przecudnie :)
Czapa chmur wisząca nad górami przypominała delikatnie otulającą pierzynę... :)
Z Almaciga (grzecznie, żółtym szlakiem) zeszłam na plażę Benijo, gdzie zarządziłam postój na śniadanie :)
Tutejsi wędkarze muszą być naprawdę crazy (loco).
Dalej trasa wiodła do miejscowości Benijo, gdzie spotkałam dwójkę Polaków. Pożyczyłam od nich na moment słuszną mapę, by zrobić zdjęcie fragmentu, który mnie najbardziej teraz interesował (to, czym ja dysponowałam, było zbytnio poglądowe, bez szczegółów). I dobrze, jak się później okazało, bo nieścisłości w terenie, przewodniku i na różnych mapach były spore :)
Wspinaczka od poziomu morza do wysokości ponad 900 m była chwilami dość mozolna, ale widoki wynagradzały wszystko - uśmiech z gęby mi nie schodził :)
Od punktu, gdzie schodziło się do miejscowości El Draguillo w jedną stronę, a w drugą do Cruz del Draguillo, którą to drogę obrałam, szło się już w lesie. Trasa była dość mokra po deszczach, więc trzeba było uważać.
Wkrótce weszłam w mgłę pokrywającą wyższe szczyty Gór Anaga, więc widoki w zasadzie się skończyły. Dotarłam do Cruz del Draguillo. Na poglądowej mapce gdzieś stąd w prawo miał odchodzić szlak do El Baildero, ale w terenie szlak żółty szedł tylko prosto do miejscowości Chamorga. Na zdjęciu mapy od Polaków, patrząc po poziomicach i terenie, należało właśnie tutaj skręcić. Nawet była ścieżka.
Początkowy plan zakładał wyjście w trasę właśnie z Chamorgi. Zdecydowałam się więc zejść do tej miejscowości, choć czułam, że zapewne będę musiała wracać właśnie do tego punktu... I też tak było :))
Chamorga to niewielka wioska na "końcu świata", stąd można już tylko wracać. Zatrzymałam się na moment przy kaplicy, posiliłam czekoladą i ruszyłam z powrotem do Cruz del Draguillo.
Tutaj napotkałam kilkoro wędrowców z dość leciwym dziadkiem na przedzie. Dziadek zapytał czy potrzebuję pomocy, na co ja tylko się upewniłam co do moich podejrzeń odnośnie nieoznakowanej ścieżki. Słusznie mi się wydawało, ale ci zaczęli mnie odwodzić od pójścia w tę stronę. Raz, że do El Bailadero będzie z 8 kilometrów górami. Dwa, że jest tam paskudne błoto. Trzy, że mgła jak mleko, więc nic nie widać. A cztery, to oni maj samochód w Chamorga, więc mogę zejść z nimi, a oni mnie zabiorą do Santa Cruz...
Po raz trzeci robić trasę Cruz del Draguillo - Chamorga nie chciałam. Opis w przewodniku twierdził, że gdzieś tam szlak przecina asfaltowa droga, więc najwyżej będę tam łapać stopa. Zresztą dziadek zaproponował też - nie bez obaw o mnie - że jeśli się "zmęczę", to mam poczekać przy tej drodze, a oni mnie tam złapią.
Za to las faktycznie był przepiękny. Drzewa porośnięte mchem wyglądały w tej mgle magicznie :)
Sporo w górę, nieco w dół... W którymś momencie zaczęłam spotykać ludzi na swojej drodze. Nie byłam w stanie rozeznać się, w którym miejscu jestem, szlaku nie było, a ścieżka kilka razy się rozchodziła. GPS nie bardzo działał, bo nie było zasięgu. W końcu nie wytrzymałam i zapytałam jakichś dziewczyn, dokąd ta ścieżka prowadzi :P Nieco zaskoczone odpowiedziały dziewczynie z buszu, że tu za chwilę, za 10 minut, jest parking.
Dotarłam zatem na parking, stwierdziłam, że nie ma już sensu iść dalej, nieco obmyłam obłocone buciory w kałuży, wilgotną chusteczką obtarłam łydki, co by nie straszyć aż tak bardzo... i zaczęłam łapać stopa :) Kilka samochodów przejechało, ale nikt przy zabłoconym i umęczonym włóczędze się nie zatrzymał.
Aż po jakiejś półgodzinie słyszę intensywny odgłos silnika - ktoś musiał nieźle zasuwać po tych serpentynach. Wyciągnęłam kciuka, ale bez większej nadziei na to, że zdąży się zatrzymać po tym, jak mnie zauważy. I nagle zza zakrętu wyjeżdża czerwony kabriolet (Fiat 125 Spider) i zatrzymuje się przy mnie z piskiem opon! :D Gęba mi opadła, spojrzałam na czerwone cudo, potem na swoje obłocone buciory, potem z powrotem na kabriolet. Kierowca chyba przez chwilę zwątpił, ale skoro już się zatrzymał, to szybko wyskoczył, by z siedzenia pasażera zabrać swoje rzeczy, wrzucić je do bagażnika i zrobić mi miejsce.
Aż po jakiejś półgodzinie słyszę intensywny odgłos silnika - ktoś musiał nieźle zasuwać po tych serpentynach. Wyciągnęłam kciuka, ale bez większej nadziei na to, że zdąży się zatrzymać po tym, jak mnie zauważy. I nagle zza zakrętu wyjeżdża czerwony kabriolet (Fiat 125 Spider) i zatrzymuje się przy mnie z piskiem opon! :D Gęba mi opadła, spojrzałam na czerwone cudo, potem na swoje obłocone buciory, potem z powrotem na kabriolet. Kierowca chyba przez chwilę zwątpił, ale skoro już się zatrzymał, to szybko wyskoczył, by z siedzenia pasażera zabrać swoje rzeczy, wrzucić je do bagażnika i zrobić mi miejsce.
Zasiadłam, dosłownie wtapiając się w fotel :))
Kierowcą okazał się 27-letni Węgier, który pracuje jako stewardess w liniach Easy Jet, obecnie stacjonuje na lotnisku w Luton, a chwilowo przebywa na 3-dniowych wakacjach. Zanim ruszył, ostrzegł, że jeździ bardzo szybko i żebym za głośno nie krzyczała :P Fakt, na tych serpentynach czułam się z nim jak na kolejce górskiej :)
Sympatyczny chłopak, swoją drogą. Na moje pytanie, dlaczego zatrzymał się taką furą na widok ubłoconego wędrowca, w sumie nie potrafił mi odpowiedzieć. Impuls :) Ale cieszył się teraz, bo w końcu mógł sobie z kimś porozmawiać, gdyż Kanaryjczycy - nawet ci młodzi - nie bardzo mówią po angielsku (nie licząc oczywiście recepcjonistów w hotelu czy kelnerów w knajpie).
Dowiózł mnie do samego centrum Santa Cruz. Chciałam zrobić jeszcze fotkę odjeżdżającego samochodu, ale miał takie przyspieszenie po ruszeniu, że nie zdążyłam :P
Doczłapałam do mieszkania Leslie, wzięłam porządny prysznic, a po krótkim odpoczynku wybrałyśmy się do San Andreas na owoce morze :) Knajpa nazywa się Los Panchitos i za stosunkowo niewielkie pieniądze daje naprawdę dobre jedzenie :)
Ta kolacja była też moim podziękowaniem dla Leslie za kwaterunek i wspólnie spędzony czas.
Objadłyśmy się niemożliwie... Żeby to rozchodzić wybrałyśmy się jeszcze na plażę Las Terestias (gdzie piasek sprowadzono z Sahary). Fajnie :)
***
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz