26-29.10.2016
Rano w Famarze (jeszcze dzień przed wyjazdem do PN Timanfaya) - ze względu przede wszystkim na problemy z moim karkiem - postanowiliśmy na kolejne noce zakwaterować się jednak pod dachem w jednym miejscu, by nie musieć nosić ciężkich plecaków. Niestety pod dużym znakiem zapytania było też nurkowanie, które mieliśmy zaplanowane na przedostatni dzień naszego pobytu na Lanzarote.
Zrobiłam rezerwację pokoju w pensjonacie San Gines (28 euro za 2 os.) w Arrecife, gdzie dojechaliśmy porannym autobusem. Na tarasie hotelowym ciężko byłoby jednak wypocząć...
Po zakwaterowaniu zrobiliśmy sobie luźny dzień, tzn. przespacerowaliśmy się po stolicy Lanzarote, pobawiliśmy się z falami (pierwszy wpis o wyspie i Arrecife) i przeszliśmy też deptakiem do Puerto del Carmen, obserwując po drodze samoloty obok lotniska.
Czyli nasz luźny dzień polegał na 10-kilometrowym spacerze, gdzie co rusz zalewał nas deszcz :P
Morze było niewiarygodnie wzburzone, zresztą sporo terenów po ostatnich nocach było po prostu zalanych. Poniżej np. zdjęcia z zalanego boiska do piłki nożnej i siatkówki:
Na koniec pojawiło się jednak słoneczko :) I wyszła cudna tęcza:
Kolejnego dnia wybraliśmy się do - chyba czołowej atrakcji Lanzarote - Parku Narodowego Timanfaya, o czym już było w poprzednim wpisie.
Dwa ostatnie dni (a w zasadzie półtora) poświęcone były już na plażowanie. Wstępne plany zakładały, że dzień przed wylotem będziemy nurkować - oboje mamy certyfikaty nurkowe na poziomie zaawansowanym. Jednak moje usztywnienie kręgosłupa było dość ryzykowne, tzn. bałam się po prostu, że z ciężką butlą na plecach (z którą trzeba było choćby przejść z samochodu na plażę i potem do wody, bo nurkowanie nie odbywało się z łodzi) coś tam sobie jeszcze bardziej uszkodzę i pod wodą może się wówczas pojawić problem...
Daliśmy sobie więc spokój z nurkowaniem, ale nie po to nosiłam cały tydzień fajkę i maskę do snorkelingu, żeby teraz z nich nie skorzystać! Zupełnie jak z wodą znoszoną po klifie na Playa del Risco - "Choćbym się miała zesrać! - to i tak użyję tego sprzętu, nawet w tej lodowatej wodzie..."
Bo woda faktycznie była średnio przyjemna. Mój kompan miał ze mnie niezły ubaw, bo przed wyjazdem chciałam jeszcze zakupić sobie płetwy i z tymi płetwami chodzić po tych lanzarotańskich wulkanicznych pustyniach, a potem by się okazało, że nawet nie było gdzie ich użyć...
Wybraliśmy się zatem do Playa Blanca, jednego z głównych kurortów na wyspie. Trochę przespacerowaliśmy się promenadą, dochodząc m.in. do Playa Flamingo, gdzie odbywały się nurkowania:
Stąd ruszyliśmy do słynnej Playa de Papagayo, która miała być miejscem niezwykle spokojnym, niemalże odludnym... Yhm.
Po drodze spotkaliśmy Janka, który szedł z wypchanym plecakiem i koszulką z napisem: Polska. Głupio było nie zagadać :) Umówiliśmy się na plaży Papagayo, gdzie miał dotrzeć jeszcze z dwójką Polaków, którzy rozpoczęli niedawno swoją autostopową włóczęgę po świecie.
Ciekawi ludzie, generalnie. Później czasami śledziłam ich losy na facebooku - z Wysp Kanaryjskich złapali jachtostopa na Wyspy Zielonego Przylądka, bodajże, a potem do Brazylii. Fajnie... :)
Po drodze z Playa Blanca do Playa de Papagayo było kilka pomniejszych plaż, na wielu z nich są części przeznaczone dla naturystów (Hiszpania jest pod tym względem niezwykle wyzwolona - nikt nie dziwi się paniom opalającym się toples czy nagim plażowiczom; no, Polacy się dziwią :P).
Był to dość spory kawałek drogi (z 5-6 km chyba) - najpierw przez Playa Blanca, potem wzgórzami, pomiędzy zatoczkami...
"Nasi" też tu byli:
W sumie lepiej byłoby zatrzymać się gdzieś wcześniej, gdyż Playa de Papagayo okazała się być niekoniecznie aż taka bezludna:
Trochę ponurkowaliśmy z maską i fajką - mimo zimnej wody. A potem znowu złapaliśmy stopa do Puerto del Carmen, skąd już trzeci raz wracaliśmy do Arrecife autobusem.
Ostatniego dnia, tuż przed wylotem, postanowiliśmy ostatecznie pojechać właśnie do Puerto, by w końcu być tu nie przejazdem, ale by siąść na plaży, złapać trochę ostatnich promieni słońca - i posnurkelować :) (plusem było też lotnisko w pobliżu).
Przed wyjazdem na lotnisko wzięliśmy jeszcze prysznic w plażowych łazienkach.
Ach, słoneczko... Warszawa przywitała nas ciężkim chłodem. Akurat tej nocy zegarki przestawiane były o godzinę do tyłu, więc na dworcu przyszło nam czekać godzinę dłużej na pociąg do Krakowa... Ale pocieszałam się wówczas tym, że za kilka tygodni miałam poniekąd bilet powrotny :D - na Gran Canarię :)
Dwa ostatnie dni (a w zasadzie półtora) poświęcone były już na plażowanie. Wstępne plany zakładały, że dzień przed wylotem będziemy nurkować - oboje mamy certyfikaty nurkowe na poziomie zaawansowanym. Jednak moje usztywnienie kręgosłupa było dość ryzykowne, tzn. bałam się po prostu, że z ciężką butlą na plecach (z którą trzeba było choćby przejść z samochodu na plażę i potem do wody, bo nurkowanie nie odbywało się z łodzi) coś tam sobie jeszcze bardziej uszkodzę i pod wodą może się wówczas pojawić problem...
Daliśmy sobie więc spokój z nurkowaniem, ale nie po to nosiłam cały tydzień fajkę i maskę do snorkelingu, żeby teraz z nich nie skorzystać! Zupełnie jak z wodą znoszoną po klifie na Playa del Risco - "Choćbym się miała zesrać! - to i tak użyję tego sprzętu, nawet w tej lodowatej wodzie..."
Bo woda faktycznie była średnio przyjemna. Mój kompan miał ze mnie niezły ubaw, bo przed wyjazdem chciałam jeszcze zakupić sobie płetwy i z tymi płetwami chodzić po tych lanzarotańskich wulkanicznych pustyniach, a potem by się okazało, że nawet nie było gdzie ich użyć...
Wybraliśmy się zatem do Playa Blanca, jednego z głównych kurortów na wyspie. Trochę przespacerowaliśmy się promenadą, dochodząc m.in. do Playa Flamingo, gdzie odbywały się nurkowania:
Stąd ruszyliśmy do słynnej Playa de Papagayo, która miała być miejscem niezwykle spokojnym, niemalże odludnym... Yhm.
Po drodze spotkaliśmy Janka, który szedł z wypchanym plecakiem i koszulką z napisem: Polska. Głupio było nie zagadać :) Umówiliśmy się na plaży Papagayo, gdzie miał dotrzeć jeszcze z dwójką Polaków, którzy rozpoczęli niedawno swoją autostopową włóczęgę po świecie.
Ciekawi ludzie, generalnie. Później czasami śledziłam ich losy na facebooku - z Wysp Kanaryjskich złapali jachtostopa na Wyspy Zielonego Przylądka, bodajże, a potem do Brazylii. Fajnie... :)
Po drodze z Playa Blanca do Playa de Papagayo było kilka pomniejszych plaż, na wielu z nich są części przeznaczone dla naturystów (Hiszpania jest pod tym względem niezwykle wyzwolona - nikt nie dziwi się paniom opalającym się toples czy nagim plażowiczom; no, Polacy się dziwią :P).
Był to dość spory kawałek drogi (z 5-6 km chyba) - najpierw przez Playa Blanca, potem wzgórzami, pomiędzy zatoczkami...
"Nasi" też tu byli:
W sumie lepiej byłoby zatrzymać się gdzieś wcześniej, gdyż Playa de Papagayo okazała się być niekoniecznie aż taka bezludna:
Trochę ponurkowaliśmy z maską i fajką - mimo zimnej wody. A potem znowu złapaliśmy stopa do Puerto del Carmen, skąd już trzeci raz wracaliśmy do Arrecife autobusem.
Ostatniego dnia, tuż przed wylotem, postanowiliśmy ostatecznie pojechać właśnie do Puerto, by w końcu być tu nie przejazdem, ale by siąść na plaży, złapać trochę ostatnich promieni słońca - i posnurkelować :) (plusem było też lotnisko w pobliżu).
Przed wyjazdem na lotnisko wzięliśmy jeszcze prysznic w plażowych łazienkach.
Ach, słoneczko... Warszawa przywitała nas ciężkim chłodem. Akurat tej nocy zegarki przestawiane były o godzinę do tyłu, więc na dworcu przyszło nam czekać godzinę dłużej na pociąg do Krakowa... Ale pocieszałam się wówczas tym, że za kilka tygodni miałam poniekąd bilet powrotny :D - na Gran Canarię :)
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz