25 gru 2016

Mirador del Rio, La Caldera, Playa del Risco - czyli punkt widokowy, wulkan i noc spędzona w kałuży...

24-25.10.2016
Rano wygrzebaliśmy się w końcu z jaskini i ruszyliśmy do głównej drogi. Na autobus nie było tu co liczyć, dość szybko złapaliśmy jednak stopa, którym dojechaliśmy dalej niż planowaliśmy, tj. do Mirador del Rio.

Główny punkt widokowy, który jest płatny i ujęty też w bilecie pakietowym (do wyboru z Jardin de Cactus), został zaprojektowany - a jakże - przez Cesara Manrique'a. Całość urządzono na dawnym stanowisku artyleryjskim. Do środka nie wchodziliśmy, gdyż wstęp z karty Bono wykorzystaliśmy dzień wcześniej w Ogrodzie Kaktusów, zresztą krajobrazy rozpościerające się na klifie obok były bardzo zbliżone do tych z oficjalnego punktu.

W jedną stronę roztaczały się widoki na La Coronę:


A z drugiej na morze i wyspę La Graciosa:



Stąd pieszo przeszliśmy polną drogą do miejscowości Ye, położonej u stóp La Corony. Dużym problemem stał się brak wody, której nawet nie było gdzie kupić. W końcu mocno połamanym hiszpańskim zagadałam do mieszkanki miejscowości, czy by nam nie nalała nieco wody do butelki. Ta przyniosła ogromny świeży baniak z wodą i uzupełniła nam dwie butle. Chciałam zapłacić albo nawet po prostu kupić cały baniak, ale ta machnęła ręką, że żadnej zapłaty nie chce. Ot, tacy życzliwy Kanaryjczycy :)

Architektura Ye jest bardzo typowa dla Lanzarote - czyli niskie białe domki z zielonymi lub niebieskimi okiennicami i drzwiami:



Droga prowadząca na La Coronę w początkowym odcinku wije się wśród uprawy winorośli. Jest to dość niezwykłe, że na takim gruncie w ogóle cokolwiek rośnie. Jest to specyficzny rodzaj uprawy, który podobno właśnie Kanaryjczycy wymyślili. Otóż odkryli oni, że niewielkie okruchy lawy wchłaniają wilgoć z porannej rosy i poniekąd odsyłają ją do gleby, dodatkowo chroniąc ją przed parowaniem. W wielu miejscach (na Lanzarote właśnie w winnicach) chroni się też rośliny poprzez ustawienie wokół nich takich półokrągłych murków, zwanych zocos.



Gdzieś w krzakach zostawiliśmy plecaki i dziarsko ruszyliśmy na górę. Wiało dość mocno, ale trasa jest przyjemna i łatwa. Wulkan położony jest na wysokości 609 m n.p.n., można zejść do samego krateru, podobno można też go obejść, ale raczej gdzieś od dołu, bo na górze nie było to chyba możliwe. Próbowaliśmy :P



Widoki rozpościerały się na wszystkie strony - m.in. było widać jaskinie, które odwiedzaliśmy dzień wcześniej, jak i tę, przy której spaliśmy (to te dziury na zdjęciu poniżej):



Jedna z wcześniejszych opcji zakładała, że gdzieś na tym wulkanie spędzimy noc, ale plany - jak widać - układają się dość elastycznie, więc spanie na wulkanie musieliśmy przełożyć.

Po zejściu do Ye poczekaliśmy aż otworzono bar, by tam kupić wodę do picia i nabrać wody w puste butelki. Tego popołudnia mieliśmy zejść na plażę Del Risco położoną u podnóża klifu, na którym wcześniej byliśmy. Zejście prowadziło zygzakami 500 m w dół. Następnego dnia natomiast chcieliśmy iść klifem do Famary - trasa ma około 12 km i po drodze miejsca do nabrania wody brak. Musieliśmy więc wziąć zapas po to, by się umyć (a chcieliśmy wykąpać się w morzu, więc trza było się potem z soli opłukać). Do tego woda do gotowania jedzenia na wieczór, herbaty i kawy na rano plus właśnie na trekking.

I tak siedliśmy w barze. Skoro już siedliśmy, to dobra kawka nie zaszkodzi. A po kawce piwko... zimne, doskonałe :D

I tak siedząc przy tym piwku i mapach, tak nagle odechciało nam się schodzić te 500 m w dół z kilkunastoma litrami wody...
Prognozy twierdziły, że w nocy może padać... I już mi tak dobrze się po tym piwku zrobiło i już już napomknęłam, że może by tak do Harii dojechać i tam jakiś dach i ciepły prysznic znaleźć... Oj, cudna wizja :)
Ale mój towarzysz - nie do zastąpienia, wiadomo - przypomniał mi, jak to bardzo chciałam na tej plaży nocować i jak strasznie mi zależało, by tym klifem drałować... I jak ja mu miałam powiedzieć, że wizja miękkiego łóżka, ciepłego prysznica i dachu nad głową wydaje się być nad tym piwkiem jakby taka no... bardziej kusząca?
No, głupio tak jakoś...

Trza się więc było zebrać, kupić wody, nalać do butelek... I tak objuczeni 13 (!!) litrami wody ruszyliśmy w stronę klifu. Po drodze jeszcze padło pytanie, czy aby na pewno idziemy na plażę, bo tu generalnie jest krzyżówka, gdzie możemy jeszcze zmienić zdanie...
O nie! "Choćbym się miała zesrać, to teraz doniosę tę cholerną wodę na dół!"...
Gdybyśmy tylko wówczas wiedzieli, jak wyglądać będzie nadchodząca noc, to byśmy jednak wszystkie butle śmignęli gdzieś w krzaki i dodreptali jednak do jakiegoś suchego miejsca.

Ból pleców poszedł nieco w niepamięć, gdy doszliśmy na skraj klifu - widoki były rewelacyjne :)
Wyspa Graciosa na lekko wzburzonym morzu wyglądała imponująco. Dodatkowo białe spienione fale, obijające się o ciemne wybrzeże, dawały niesamowity spektakl kontrastów.



Zygzakiem zatem schodziliśmy na sam dół - w towarzystwie kóz (tudzież innych podobnych zwierzaków):



Opcji do rozbicia namiotu było sporo - na wydmach pomiędzy krzakami, na samej plaży, w jednym z małych wąwozów. Ostatecznie padło na swego rodzaju zagłębienie, taki wąwozik właśnie, gdzie byliśmy osłonięci od wiatru. Gdy wzięliśmy się za rozbijanie namiotu, z nieba zaczęło kapać... Musieliśmy przyspieszyć, by rzeczy nie zmokły i w zasadzie zdążyliśmy tuż przed największą ulewą.

- Zaraz przejdzie! - mówiłam. Przecież na Lanzarote nie pada..., a mieszkańcy wszelki "deszcz przyjmują z euforią" :)) Mój towarzysz nawet usiadł w namiocie, ale zapiaszczone stopy trzymał jeszcze na zewnątrz, by je przepłukać, jak przestanie padać.
Ale padać nie przestawało.

W końcu dałam mu mokre chusteczki, by zziębnięte stopy mógł oczyścić i włożyć do środka.

I po to właśnie nieśliśmy 13 litrów wody, by ani się teraz nie wykąpać w morzu (zimno się zrobiło!) i nie zmyć potem z siebie soli, ani nie ugotować jakieś porządnego ciepłego jedzenia... a kawa na śniadanie też stała pod znakiem zapytania... O ironio!

Więc brudni, głodni, wszamaliśmy suszone banany, do tego kabanosy (zostawione na czarną godzinę) i ułożyliśmy się do snu.

A noc była dłuuuga...

Deszcz bębnił o namiot całą noc. Grzmiało, huczało, błyskało się, spać nie dając. Nasz namiot był prosty i tani, z jedną ścianą - ot, taki na tropiki w czasie pory suchej. Walka, jaką prowadziliśmy z kałużą wewnątrz, z mokrymi ścianami i kapaniem z sufitu jest wręcz nie do opisania :))) W którymś momencie tak jakby deszcz nieco zelżał, więc postanowiłam wychynąć z namiotu, by opróżnić pęcherz. Swobodne opuszczenie naszego przybytku nie było jednak możliwe, gdyż przed nim powstało nam prywatne jeziorko, którego tamą było wejście do namiotu :)) Woda stała na kilka ładnych centymetrów. Miejsce naszego rozbicia może i było świetne, jeśli chodzi o ochronę przed wiatrem, ale jakoś nie wpadliśmy na to, że rozbijając się w zagłębieniu w terenie wszystko do nas będzie spływać. No ale któż spodziewał się takiej ulewy w miejscu, gdzie prawie nigdy nie pada?...

Wyskoczyliśmy z namiotu, by, z całym dobytkiem pozostawionym wewnątrz, przesunąć go nieco wyżej. Ustawiliśmy go po skosie, ale inaczej już rady nie dało.

Już nawet nie ten deszcz był chyba najgorszy, ale autentycznie zaczęłam się bać, że ten luźny materiał wulkaniczny, który pokrywał zbocza klifu, po prostu na nas spłynie i razem z wydmami i tym wszystkim poplyniemy dalej na plażę poniżej...

W którymś momencie, tak leżąc na boku i wyginając się, by woda nie kapała mi przynajmniej na głowę - nie wytrzymałam. Parsknęłam absurdalnym śmiechem. No przecież to była jakaś masakra :)) Oboje śmialiśmy się - prawie, że przez łzy - dobrą chwilę.
Poza tym już w nocy czułam, że z moim karkiem nie jest za dobrze - przekręcając się i wykręcając podczas ucieczki przed kapiącą wodą, usztywniło mi cały górny odcinek kręgosłupa, od szyi po łopatki.

Gdy zrobiło się jasno - niebo nadal sobie folgowało i nic nie zapowiadało, by jednak ktoś na górze kurek zakręcił. Nie było co czekać na zbawienie... Zaczęliśmy się jakoś ogarniać i pakować z silnym postanowieniem, że wracamy na górę i szukamy jakiegoś dachu, by się wysuszyć.

Wkrótce jednak siła deszczu zmalała, wyleźliśmy w końcu do świata - a ten jakże zmieniony! Trzeba było sobie pogratulować, że nie zostaliśmy na wydmach pomiędzy krzakami, bo tam woda srogo się lała...


...że nie rozbiliśmy się na plaży, bo w nocy też tu musiało się dziać, gdyż woda w olbrzymich kałużach nadal tu stała...


...że nie rozbiliśmy się w pobliskim zagłębieniu, podobnym do naszego, gdyż tamto totalnie spłynęło na dół (a tę miejscówkę także rozważaliśmy).

Nasz namiot stał dokładnie w tym zagłębieniu, a potem przenieśliśmy go wyżej:




Nawet przestało na tyle padać, że ugotowaliśmy szybko wodę na kawę, herbatę i zupki chińskie :P Ciepełko w żołądku po takiej nocy było cudne :)

Jeszcze podczas pakowania poczułam, że jednak fajnie byłoby przejść tym klifem... Skoro już tu jesteśmy... :P Minęliśmy zygzak, którym schodziliśmy dzień wcześniej...


...szukając drugiego wyjścia przez klif, które było zaznaczone na mapie, ale w terenie ni w ząb. Nie szkodzi :) Droga była naprawdę świetna - wąska ścieżka pomału wspinała się do góry, idąc mniej więcej w połowie wysokości urwiska. Od czasu do czasu zalewał nas deszcz, ale bez wielkiej tragedii. W którymś momencie nawet wyszło odrobinę słońca :)




Po jakichś 3 godzinach zrobiliśmy przerwę na suszenie namiotu, śpiworów i mat oraz na obiad :)

W nocy tak się bałam, że spłyniemy razem z materiałem skalnym z klifu, a tu po drodze okazało się, że sama ścieżka spłynęła w wielu miejscach:




W końcowej części trekkingu czekała nas jeszcze jedna niespodzianka na trasie...



Szybki rzut oka na mapę potwierdził, że nad nami znajdowała się szosa - cóż, widocznie ktoś nie wyhamował i miał twarde lądowanie w połowie drogi do morza...

Im bliżej byliśmy Famary, tym pogoda bardziej się kotłowała. Burzyło się niebo, burzyła się woda. Fale były olbrzymie, a nad nimi dodatkowo tworzył się wodny kołnierz:




Totalnie umordowani dotarliśmy do Famary z twardym postanowieniem, że szukamy dachu nad głową, bo kolejna noc zapowiadała się bardzo podobnie do poprzedniej.

Dziwne miasteczko... Sprawiało wrażenie smutnego, ponurego, wymarłego... Do tego znaleźć tu nocleg - wbrew pozorom - nie było łatwo. Obeszłam chyba wszystkie możliwości noclegowe, w tym również szkoły surfowania, które oferują swym uczniom zakwaterowanie. Albo nie było miejsca, albo trzeba było brać zakwaterowanie minimum na 3 noce, albo szef szkółki surferskiej zabraniał kwaterować osoby, które nie korzystają z ich oferty.


W szukanie noclegu dla nas zaangażowała się nawet jakaś babcia. Nic z tego. Była jeszcze opcja wsiąść w autobus do Arrecife i tam czegoś szukać - w końcu to największe miasto i powinno się coś bez problemu znaleźć, ale... byliśmy już po prostu zbyt zmęczeni.

Ostatecznie jeden z chłopaków ze szkółki zadzwonił do szefa i ten w końcu zezwolił, by nas zakwaterowano. Drogo, ale przy obecnym braku sił, odbytych przeżyciach i usztywnieniu karku, prysznic i suche łóżko były konieczne...

Zaprowadzono nas do surferskiego domku, gdzie byliśmy... sami! Nawet jednego człowieka w całym domu, który przystosowany był do przyjęcia może z 20 osób.

Najpierw - gorący prysznic! A potem - mimo porządnej kuchni do dyspozycji w budynku - porządna kolacja w knajpie. I zasłużone piwko :)

A potem padliśmy półżywi, nie myśląc nawet o tym, że następnego dnia trzeba się jakoś zebrać...

(Później za to usłyszałam, że posiadam wybitne zdolności do wyszukiwania najbardziej hardcorowych trekkingów, bo ten z Playa del Risco do Famary był niewątpliwie najcięższym na całym (płaskim przecież!) Lanzarote :P)

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz