Najdalej na południe wysunięty koniuszek Indii to miejsce niezwykle urokliwe - tutaj mieszają się wody Oceanu Indyjskiego, Zatoki Bengalskiej i Morza Arabskiego. Sama miejscowość najbardziej znana jest chyba z tego, że z jednego miejsca można oglądać piękne wschody i zachody słońca.
W Kanyakumari kończy również swój bieg najdłużej jadący indyjski pociąg, który rusza z Dźammu (najbardziej na północ wysuniętego stanu Indii) dojeżdża tu po 86 godzinach.
Jest to też oczywiście jedno ze świętych miejsc w południowych Indiach, gdzie szczególnie zaznaczył się kult dziewiczej bogini Kanja Kumari Dewi (Kumari to Dziewica).
Wydaje mi się, że niewielu indywidualnych białych turystów tutaj dociera - większość to raczej wycieczkowicze lub dusze trochę zabłąkane, jak moja na przykład :P
Zaskoczona byłam jak wiele znajduje się tutaj kościołów i kapliczek chrześcijańskich, począwszy od katedry...
...przez obrazki na ścianach domów czy nazwy łodzi...
...na figurze Matki Boskiej na najważniejszym punkcie widokowym skończywszy:
Naprawdę przyjemne miasteczko, z cudowną bryzą wiejącą od wody i ciekawą kolorową architekturą:
Głównym punktem zwiedzających są dwie skały - Pitru Tirtha i Matru Tirtha - wystające z morza ok. 500 m od brzegu, które otoczone były kultem już od czasów najdawniejszych.
Obecnie na jednej znajduje się świątynia powstała w latach '70-tych ku pamięci hinduskiego reformatora religijnego Wiwekandy, który tutaj odbywał swoje medytacje:
Druga skała z kolei ukazuje 40-metrowy pomnik tamilskiego poety i świętego Tiruwalluwara:
Do skał dopływa się statkiem. Najpierw każdy zabiera swój przydział kamizelki ratunkowej :)
Statek kursuje na trasie: przystań - skała ze świątynią - skała z pomnikiem poety - przystań.
Można tu podejrzeć ludzi z najróżniejszych stron Indii, także z jakichś odległych plemion - tak przynajmniej sądzę po odmiennym wyglądzie co niektórych rodzin:
Główna świątynia Kumari Amman na nabrzeżu poświęcona jest samej bogini Kanja Dewi, która prawdopodobnie swoją karierę bogini rozpoczynała jako lokalne bóstwo, aż została wciągnięta do panteonu hinduskiego jako Dewi-Parwati, żona boga Sziwy.
Miałam tu okazję przyjrzeć się niefajnemu procederowi, gdy to nabija się białych i nieświadomych turystów w butelkę - w porządku, że zostawia się bagaż i się za niego płaci - ale osobno jest zapłata za pozostawienie aparatu fotograficznego, nawet jeśli zostawia się go w plecaku. Dodatkowo dwójka starszych Holendrów przede mną zapłaciła jakiemuś facetowi też 50 Rs "za wstęp" - ja się zbuntowałam, pytając, gdzie tu jest napisane, że wstęp jest płatny. I oczywiście weszłam nic nie płacąc... Szybko jednak przeszłam kompleks, bo dość nieufna byłam, zostawiając swój plecak z dokumentami, pieniędzmi i aparatem tuż przy wejściu - co z tego że z opłaconym pilnowaniem.
Kolejne ważne miejsce w Kanyakumari to Gandhi Mandapam, gdzie znajduje się podwyższenie, na którym leżały prochy Gandhiego zanim wrzucono je do morza.
Co ciekawe, dokładnie w południe 2 października - w dzień narodzin Gandhiego (i mojej Mamy :P) - promienie słońca padają przez specjalny otwór w suficie dokładnie na owo podwyższenie:
Nie mogłam również ominąć słynnego zachodu słońca na geograficznym koniuszku Indii. Jakoś wieża widokowa położona ok. 2 km bliżej centrum niekoniecznie mnie zachęciła, by z niej skorzystać...
Na tradycyjny punkt widokowy do obserwacji i zachodów i wschodów ciągnęły niesamowite tłumy. Do tego stoiska z jedzeniem, ćajem (herbatą z mlekiem), wyrobami z muszli i muszelek... istne odpustowe targowisko.
Ale zachód słońca faktycznie spektakularny :)
Na wschód nie dane było mi czekać (zresztą ze wschodami mam spory problem... trza tyłek wcześnie rano z łóżka ruszyć :P), gdyż jeszcze tej nocy musiałam dostać się do Nagercoil, skąd dalej jechałam nocnym pociągiem do Maduraju.
Pomiędzy autobusem a pociągiem zatrzymałam się na kolację w przydrożnej knajpce wioskowej. Gdy wchodziłam, było pusto, a gdy opuszczałam tenże przybytek, to ledwo można było przecisnąć się przez tłumy :)) Trzech facetów mnie obsługiwało! :)
A pociąg przyjechał opóźniony, więc jeszcze 2 godziny koczowałam na peronie, by w końcu tuż po północy zalec na pociągowej pryczy...
(Pociąg niestety nadrobił opóźnienie i gdy w końcu udało mi się zasnąć, to trzeba było już wstawać :P)
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz