- Excuse me!! Przepraszam bardzo! Ja tu wysiadam! Halo, przepraszam! Proszę mnie przepuścić! Proszę...! Wypuśćcie mnie! Błagam!!
Tłum kobiet napiera na mnie w przejściu kolejki i wciąga mnie coraz bardziej w jej głąb. Krzyczą na mnie jedna przez drugą, część po angielsku, część po innemu - w końcu w Indiach jest ponoć około 1600 języków i dialektów, a Mumbai to największe skupisko wielonarodowościowe.
Dziewczyna, która siedziała wcześniej obok mnie, powiedziała, że mam wyjść z kolejki lewą stroną, więc też na lewo zaczęłam się przeciskać już 3 stacje wcześniej (za późno się zorientowałam, że trzeba było od razu stać przy wejściu, mimo że na pierwszej stacji było pustawo; z każdym kolejnym postojem tłumy kobiet gęstniały, a ja z coraz większym zwątpieniem widziałam swoje opuszczenie tego przybytku - jak widać: słusznie).
Mój pociąg do Gokarny ma odjechać za 20 minut - muszę wysiąść na tej stacji, żeby na niego zdążyć! Naiwnie wydawało mi się, że opuszczenie guesthousu i skierowanie się w stronę dworca na 2 godziny przed odjazdem spokojnie wystarczy...
To, co rozgrywało się teraz przy drzwiach to były sekundy. Jestem mniej więcej w połowie przejścia, kilka kobiet przede mną zdążyło nawet wysiąść, ale z moim bagażem już nie daję rady przecisnąć się przez napierające z zewnątrz babcie. Najpierw grzecznie, a potem błagalnie i w końcu rozpaczliwie wołam, że ja tu muszę wysiąść!! A pociąg ruszył! Żeby teraz wyjść, musiałabym wypchnąć z 6 kobiet, które stały na tych 50 cm dzielących mnie od wyjścia (2 albo 3 wisiały też w połowie na zewnątrz).
I krzyczą na mnie, że wyjście z prawej strony! To ja im odkrzykuję, że dziewczyna z przedziału mówiła, że z lewej!... Rozbieganymi oczami szukam ratunku. Jakaś kobieta mnie pyta, gdzie chcę wysiąść. No tam! Na tej stacji, co już jej nawet nie widać...
Jakaś inna mówi, że mam wysiąść - prawą stroną! - na następnej stacji i wsiąść w pociąg, który pojedzie z powrotem.
A minuty mijają...
A minuty mijają...
Wjeżdżamy na peron, a owa kobieta pokazuje mi kolejkę po jego drugiej stronie i mówi, że nią mogę wrócić. Kurcze, ona zaraz odjedzie, nie zdążę. Moja kolejka zaczyna hamować. Na połowie wyjścia ustawiły się babki, by opuścić kolejkę. Na drugiej połowie siedzi babinka i tarasuje przejście! A mój transport zaraz odjedzie!
Szybka decyzja. Pociąg jeszcze się nie zatrzymuje, a ja najpierw wyrzucam duży plecak nad głową babinki. Potem sama nad nią przeskakuję, porywam bagaż i lecę przez peron. Jeszcze przez ramię słyszę, jak tamta kobieta do mnie woła, że mogę jechać następną kolejką. No, nie mogę, nie mogę!
Biegnę przez peron, ale ta już ruszyła! Całe szczęście wejście nie jest zapchane, a i babki, co przy nim stoją, instynktownie się odsuwają, widząc napierającą białą z dużym bagażem. Jednym wielkim susem znajduję się w środku... Ufff... Za mną jeszcze wskoczyła jakaś Hinduska :P
O, masakra - myślę sobie i ocieram pot z czoła. Witamy w Indiach! - tu przygody na każdym kroku...
****
Do Indii przyleciałam raczej niezbyt typowo, bo pierwszą przesiadkę miałam w Belgradzie. (Air Serbian to oficjalny partner Etihad, który był głównym przewoźnikiem lotu.)
Wylot oczywiście z Warszawy, a wcześniej nocka w najlepszej gościnie świata :)
Warszawa - Belgrad - Abu Dhabi - Bombaj.
Pierwszy indyjski chaos dostrzegalny był już przed bramką w Abu Dhabi. Długą chwilę trwało aż obsługa zdołała opanować indyjską gawiedź. Kolejny indyjski strzał to były budki imigracyjne, gdzie trzeba było iść z wypełnionym druczkiem i dokumentami. Kolejek ustawiło się kilka (naście?), ale część z nich się łączyła, więc ciężko było określić, gdzie pójdzie najszybciej. Poza tym nie było czasu na namysły, bo tłumy napierały i na zastanawianiu się można było znacznie gorzej wyjść... Pan z imigracji machnął w stronę kamerki, pstryknął zdjęcie i można było iść po odbiór bagażu.
Przylot do Bombaju miałam w okolicy godz. 3 w nocy, więc zanim opuściłam terminal przylotów, to przekimałam parę godzin wsparta na plecaku.
Zanim zrobiło się jasno zaplanowałam zdobycie gotówki. Historia jest tu długa i jest też swego rodzaju przygodą...
Pokrótce. Na terminale przylotów był jeden jedyny kantor, ale go olałam, bo w takich miejscach kurs kiepski. Opuściłam terminal przylotów, natrafiłam na 2 kolesi, którzy wyprowadzili mnie na parking, żeby ochrona nie widziała :)), gdzie dokonaliśmy transakcji. Gdy już pieniądze miałam w ręce, to doczepili się, że euro jest naddarte... Zwróciłam pieniądze (miałam inny banknot, ale nie chciałam im pokazywać, gdzie trzymam gotówkę) i zostałam z niczym. Potem zjechałam na dolny parkng - tu podpity facet w budce zaproponował beznadziejny kurs (45 gr na euro straty), więc dawaj z powrotem na górę. Kręcę się, kręcę, ale nic z tego. Ktoś mi mówi, że mam wrócić na terminal do tego kantoru i że strażnicy nie będą robili problemu. To podbijam do nich, wejść oczywiście nie mogę, ale babka nagle wstaje i... przyprowadza faceta z kantoru. Jest mi głupio, bo z jego oferty jednak nie korzystam - prowizja kantoru to 300 rupii... Idę do bankomatu. Próbuję wypłacić 10 000 rupii. Info w okienku pokazuje, że przekroczyłam dzienny limit. Jaki limit?? Jeszcze raz. 7 000 Rs. Jeszcze raz. 5 000 Rs. 3500 Rs. 3000 Rs. Nie wypłaca... Idę do innego bankomatu, ale historia podobna.
W międzyczasie zrobiło się jasno i mogłabym w końcu ruszyć do miasta. Wracam zatem na dolny parking, wymieniam 20 euro po dupnym kursie (co zrobić...), podobnie jak przez prawie 2 ostatnie godziny olewam taksówkarzy i idę na autobus. Ostatecznie ląduję w tuk-tuku, kolejce podmiejskiej, dojeżdżam do centrum i szukam zakwaterowania.
A kilka godzin później przychodzi sms z mojego banku, że zablokowali mi kartę walutową :)) Proszą o szybki kontakt...
A kilka godzin później przychodzi sms z mojego banku, że zablokowali mi kartę walutową :)) Proszą o szybki kontakt...
Po drodze w centrum wyłapał mnie Dulip, Nepalczyk, prowadzący biuro turystyczne, które - jak się potem okazało - jeszcze nie istnieje. Przekonuje mnie, bym nikomu nie ufała, a na moje pytanie, dlaczego miałabym ufać jemu, odpowiada: "Bo jestem z Nepalu. Z Kathmandu", co wszystko wyjaśnia... Koniecznie chce mi znaleźć zakwaterowanie, a potem być moim przewodnikiem po mieście. O, nie, co to, to nie. Żadnych przewodników. Przede wszystkim potrzebowałam świętego spokoju i sporej dawki aspiryny i witamin, bo albo tuż przed wyjazdem z Polski albo w samolocie załapałam jakieś przeziębienie.
Dulipowi więc grzecznie podziękowałam i zakwaterowałam się w guesthousie, o którym czytałam na jakimś forum, że ma cienkie ściany. Generalnie nie ściany są tu problemem, ale sufit. A ściślej: jego brak. "Pokoje" to po prostu boksy oddzielone drewnianymi ściankami, a jakby się nieco wspiąć, to można zajrzeć do sąsiadów (moi - sądząc po dźwiękach - dobrze się nawet bawili...)
Mumbai (brytyjski Bombaj) zrobił na mnie całkiem dobre wrażenie, choć po jego różnym opisach i epitetach typu "obskurny" spodziewałam się, że będę stąd czym prędzej uciekać. Będę uciekać, co prawda, ale miasto warte jest bliższego przyjrzenia się (więcej o Bombaju będzie pod koniec podróży).
Po południu doczłapałam do biura rezerwacji biletów. Biurokracja indyjska po raz pierwszy (bo szczegółowe zameldowanie w guesthousie wraz z podaniem skąd przyjeżdżam i dokąd dalej jadę - uznaję za w miarę jeszcze normalne). Żeby zarezerwować bilet, trzeba mieć ze sobą paszport i wypełnić odpowiedni druczek. Żeby wypełnić druczek, trzeba znać nr swojego pociągu, a żeby poznać numer pociągu relacji, która nas interesuje, to trzeba podejść do okienka nr 3, zapytać pani, spróbować ją zrozumieć, spisać wszystko na karteczce, pobrać formularz w okienku nr 9, wypełnić i grzecznie czekać dalej w kolejce do okienka nr 9.
Do Gokarny załapałam się na ostatnie wolne miejsce. Kuszetka - super! Gorzej, że pociąg będzie na miejscu o 3 w nocy...
Później zahaczyłam aptekę i kupiłam m.in. fioletowe tabletki w kształcie serduszek. Czyli aspirynę.
Coś mi z tą aspiryną nie pasowało i po 2 dniach znalazłam w necie ulotkę tych leków. Działają na płytki krwi, tj. przeciwko zakrzepicy...
Czas na kupno karty SIM z internetem! Biurokracja indyjska po raz drugi. Trzeba wypełnić długi formularz (prócz podstawowych danych wymagane jest też np. imię ojca) oraz dodać 2 zdjęcia (!). Zapłaciłam za SIM i jakąś konkretną opcję, ale do ręki prócz karty nie dostałam żadnego (pisemnego) potwierdzenia - jedynie pan mnie zapewnił, że do 24 h karta będzie aktywna i wszystko będzie tak, jak należy. Działa, ale wcale nie jestem pewna czy umawialiśmy się na to, co mam...
Co do karty - wychodzi na to, że przejeżdżając granicę stanów indyjskich, włącza się roaming. Albo nie wszędzie mój operator ma dostępną sieć.
Na obiadokolację kurczak boti masala, mniam mniam :)
Przeczyścił mi nos, zatoki i wypalił wszystkie bakterie.
Wieczorem okazało się, że usztywnił mi się kark (chyba zawiało mnie w kolejce, gdy jechałam z lotniska). Bolało, oj bolało. Rano po raz drugi odwiedziłam więc aptekę - maść z czasem w miarę pomogła.
Nie bardzo byłam w stanie robić cokolwiek, zwłaszcza, że niemożliwość obrotu głowy we wszystkich kierunkach na indyjskiej ulicy jest sporym zagrożeniem dla życia i zdrowia. Zamiast iść zatem do centrum, przespacerowałam się do XIX-wiecznego kościoła afgańskiego na południu dzielnicy Colaba (najbardziej turystycznej części Mombaju). Sam kościół powstał ku pamięci tych, co zginęli w czasie wojny brytyjsko-afgańskiej.
Powrót do hotelu, zabranie bagażu i na przystanek autobusowy. Cóż, autobusy, jeśli zatrzymują się na przystankach (a nie tylko zwalniają), to robią to na kilka sekund i kto nie zdąży wskoczyć, to... ma pecha. Ja miałam go 4 razy. Już już mój plecak był w przestrzeni autobusu, ale ten przyspieszał tak, że sama nie byłam w stanie do niego wskoczyć i cudem jeszcze zdążyłam plecak zawrócić. W końcu udało mi się wsiąść (do jadącego już) autobusu, który jeszcze nie ruszył z kopyta...
Dalej - na kolejkę, którą miałam się dostać na dworzec Lakmanyatilak, skąd odjeżdżał mój pociąg do Gokarny. Co było dalej - wiecie z początku wpisu.
P.S. Po zakupie karty SIM zadzwoniłam do banku w Polsce. "Proszę podać kod połączenia telefonicznego z bankiem"... Pierwsze konto w tym banku zakładałam chyba tuż po 18-stce i mam kod pamiętać..?
Udało nam się dogadać bez kodu, a z podaniem innych danych, i okazało się, że w Indiach bankomaty jakoś inaczej zczytują dane z karty (chyba z paska zamiast z chipu) i trzeba coś tam specjalnego włączyć, żeby działało. Pani włączyła, karta odblokowana.
Udało nam się dogadać bez kodu, a z podaniem innych danych, i okazało się, że w Indiach bankomaty jakoś inaczej zczytują dane z karty (chyba z paska zamiast z chipu) i trzeba coś tam specjalnego włączyć, żeby działało. Pani włączyła, karta odblokowana.
P.S. 2 Na pociąg do Gokarny zdążyłam :) (bo odjechał opóźniony :P)
Trochę Thriller ta opowieść :)Fajnaś
OdpowiedzUsuń:)
UsuńPowodzenia - dla mnie sam początek indyjskiej przygody tez nie był łatwy-to chyba standard po prostu :), a byliśmy we dwójkę, więc było teoretycznie łatwiej... I tak Ci zazdroszczę ;)
OdpowiedzUsuńW zasadzie to i tak jest łatwiej niż przypuszczałam ;)
Usuń