Kapłan z jaskiniowej świątyni zachęcająco macha do mnie ręką. No, ciekawe co też wymyśli. Zdejmuję buty, schylam się najpierw do połowy, a potem w kuckach przedreptuję pod skałą do nieco większej przestrzeni z ołtarzykiem, gdzie da się usiąść.
Kapłan siada naprzeciwko mnie i najpierw podsuwa święty ogień, nakazując trzy razy przybliżyć do niego dłonie i dotknąć okolic skroni.
Na prawej ręce przewiązuje mi bransoletkę z grubych nici, a następnie maże mnie wszystkimi proszkami, które ma pod ręką... Białym proszkiem obsypuje moją głowę, tworzy znaki na ramionach, solidnie znaczy moje czoło. Następnie czarnym barwnikiem grubymi krechami podkreśla moje brwi, a czerwonym, pachnącym kadzidłem, proszkiem znaczy czerwoną kropę pomiędzy oczami.
Pod skałą jest potwornie duszno, więc pot spływa mi po ramionach i nogach, a podczas hojnego obsypania proszkiem głowy, sporo spadło go na łydki, więc teraz kolorami straszę niemal z każdej strony.
Na koniec otrzymuję wiązkę kwiatów nawleczonych na nitkę, by zawiesić ją na włosach oraz banana... Po sowitym błogosławieństwie kapłan oczywiście oczekuje sowitego wynagrodzenia :)
Wydrapałam się z jaskini i za najbliższym zakrętem starłam makijaż klauna z twarzy, ramion i nóg...
***
W samym Pondićerry spędziłam jedynie noc i pół dnia - by zakupić bilet kolejowy potrzebny mi kilka dni później i sprawdzić czy aby słusznie to miasto jest tak sławne.
Mnie nie porwało, ale może spędziłam w nim za mało czasu...?
Stare miasto jest mało indyjskie, a znacznie bardziej francuskie, co zresztą jest zrozumiałe - w końcu to dawna stolica Indii Francuskich. Przeszłam się kilkoma uliczkami, dotarłam nad morze, zjadłam francuskie śniadanie...
...ale kawa jakaś niespecjalna jednak była.
Wpakowałam się w autobus do Tiruwannamalaj i po drodze miałam wrażenie, że zmieniam strefę klimatyczną, bo nagle pola ryżu stały się soczyście zielone:
Tiruwannamalaj to jedno z 5 świętych miast Tamilnadu, nad którym wznosi się wygasły wulkan Arunaćala (z sanskrytu: czerwona góra). Tutaj właśnie - według mitologii hinduskiej - gdy Brahma i Wisznu kłócili się o to, który z nich jest potężniejszy, Sziwa ukazał się im w postaci agnilingi, czyli lingi ognia, nakazując, by wskazali jego podstawę i wierzchołek. Ci ostatecznie padli przed nim na kolana na znak uznania jego wyższości.
Sziwa obiecał wówczas wracać w to miejsce co roku, by światłem zwyciężać ciemność i niewiedzę. Rokrocznie zatem podczas pełni księżyca na przełomie listopada i grudnia odbywa się tu wielki festiwal. Co miesiąc natomiast, w trakcie pełni, miasto najeżdżane jest przez setki pielgrzymów, którzy nie tylko modlą się w świątyni i składają ofiary, ale również obchodzą całe miasto i górę dookoła...
Wieczorem całe miasto normalnie ruszyło! Nie wiedziałam, co się dzieje - myślałam, że jakiś festiwal świątynny i ludzie idą w konkretne miejsce. Dołączyłam zatem :)) Idę, idę, idę, tj. idziemy, idziemy, idziemy... Aż w końcu dopytałam kogoś, o co chodzi i dokąd zmierzamy... No, taki zwyczaj - podczas pełni trza obejść miasto i górę, co stanowi jakieś 10 km :) Darowałam sobie jednak tę wycieczkę.
Główną świątynią miasta jest zespół Arunaćaleśwary, nazywany świątynią wiecznego wschodu słońca. Jest to spory kompleks, budowany ponoć przez 1000 lat. Przed wejściem czci się ogień:
Z racji okresu pełni księżyca tłumy były niemałe, droga przez świątynię (najprawdopodobniej) jednokierunkowa, więc też niełatwo było się stąd wydostać. Wejście i buty po wschodniej stronie, a wyjście po zachodniej kilkaset metrów dalej.
Przy wejściu do sanktuarium darła się wniebogłosy łysa kilkuletnia dziewczynka - najpierw poświęcono jej włosy bóstwom, a teraz jakiś starszy facet przekłuwał jej uszy, a matka z lekko zażenowanym uśmiechem wiodła wzrokiem po gapiach dookoła.
Po drodze na wzgórze zostałam obsmarowana świętymi proszkami, ale tutaj przynajmniej było spokojnie i w miarę cicho.
We wzgórzu znajduje się kilka jaskiń, w których medytował XX-wieczny święty Śri Rama Maharishi, a z których każdy dziś może podczas medytacji też skorzystać.
Zarówno tutaj, jak i w mieście, spotkać można wielu medytujących i żebrzących mnichów czy też baba, jak się ich tu nazywa.
Samo wzgórze jest super przyjemne na spacery, a i zwierząt niemało tu grasuje czy mieszka:
Po okolicy pląta się wielu obcokrajowców, który przybywają tu do aśramu Śri Ramany, rodzaju ośrodka medytacyjnego. Naszło mnie nawet, że skoro w zeszłym roku pobyłam nieco w klasztorze buddyjskim, to może podczas podróży po Indii zahaczyć o hinduski aśram?
***
MAMALLAPURAM
Dojazd do Mamallapuram z Tiruwannamalaj niekoniecznie był taki prosty, jak mogłabym tego oczekiwać. Po drodze czekała mnie przesiadka, przy czym autobus wysadził zbłądzoną białą turystkę przy bramkach z opłatami za autostradę :D Ot tak, po prostu. Na dworcu twierdzili, że zmienię autobus tylko raz, ale tutaj okazało się, że mogę się tego autobusu nie doczekać. Zwłaszcza, że tablice w autobusach z nazwami miast docelowych były napisane jedynie w tamilskich krzaczkach.
W końcu pod swoją opiekę wzięła mnie pewna około 60-letnia kobieta - z tego, co zrozumiałam, miałam z nią dojechać na dworzec autobusowy w najbliższym mieście i tam wsiąść w autobus do Mamallapuram.
I tak też się stało - nawet znalazła mi inną kobietę, która do Mamallapuram też jechała i pod swoje skrzydła mnie wzięła.
Mamallapuram to nadmorskie, całkiem przyjemne miasteczko. Trafiłam akurat na zachód słońca i wschód księżyca - niesamowity widok! Niestety aparat zostawiłam w pokoju, więc katować zdjęciami z zachodem tym razem nie będę :P
Skalne wzgórze wznoszące się nad miastem skrywa w sobie niemałe skarby - liczne rzeźbione płaskorzeźby z mnóstwem detali, kute święte jaskinie, mandapy. Zresztą też nie bez przyczyny miasto zostało wpisane na Listę UNESCO w 1995 r.
Najbardziej znanym przedstawieniem jest Asceza Ardźuny (zwana "Spłynięciem Gangesu na ziemię"):
Rzecz odnosi się tu do mitu o łuczniku Ardźunie, który ośmielił się walczyć z Sziwą, a na przedstawieniu przyjmuje pozycję medytacyjną (podobnie jak i jego kot).
Równie ciekawa jest mandapa Kryszny, gdzie jest on przedstawiony podczas dojenia krowy czy grania na flecie.
Nie do końca wyjaśniono czemu służyły owe płaskorzeźby - być może były jedynie ukazaniem kunsztu i talentu lokalnych rzeźbiarzy, z czego zresztą Mamallapuram słynie do dnia dzisiejszego.
Całe wzgórze usiane jest podobnymi miejscami:
Znajduje się też tu latarnia morska, z której rozpościerają się widoki na 360 stopni:
Wzgórze upodobały sobie rodziny, które urządzają tu wielkie pikniki z gotowaniem, praniem itd. itp.
Biletowane wstępy są do Świątyni Nadbrzeżnej oraz Pięciu Rath Pandawów (jeden bilet do obu miejsc: lokalsi 10 Rs, obcokrajowcy 250 Rs).
Świątynia Nadbrzeżna pochodzi z VIII w. i jest podobno najstarszą świątynią wybudowaną z kamienia w Indiach Południowych. Mocno zniszczona przez wiatr, wodę, sól i piasek większe wrażenie robi raczej swoim położeniem:
Pięć Rath Pandawów (Pancha Pandava Ratha) to zespół monolitów, które utworzone zostały albo z jednego olbrzymiego głazu albo z trzech bloków skalnych w VII w. Kompleks jest niedokończony, a że obróbkę kamienia rozpoczynano od góry, to wszystkie brakujące elementy znajdują się u dołu budynków. Prawdopodobnie nigdy nie był wykorzystywany do celów religijnych, gdyż świątynia hinduska jest kompletna dopiero, gdy na jej szczycie pojawi się swego rodzaju zwieńczenie w postaci dzbana, tzw. kalaśa, czego tu zabrakło, bo też trzeba by od tego zacząć.
Z racji bliskości od Sennaju (dawnego Madrasu) oraz plaży przyjeżdża tu wielu obcokrajowców, co niestety przekłada się na wiele rzeczy, jak np. nagabywanie przez lokalsów, stoiska z najróżniejszymi pamiątkami, tekstyliami, itd. (odgonić się od kupców ciężko). Cała masa tu knajp dla zachodnich turystów, więc jedzenie drogie i w wielu miejscach kiepskie, bo zamiast indyjskich pikantnych i dobrze przyprawionych specjałów, mamy jałową wersję zachodnią.
(Jakaż markowa łódź :P)
A gdzie byłaś i co porabiałaś w swoje urodziny? ;)
OdpowiedzUsuńOpóźnienie blogowe wynosi jakieś 2 tygodnie, więc do urodzin dotrę może za 3 wpisy :P
Usuń