Kapłan z jaskiniowej świątyni zachęcająco macha do mnie ręką. No, ciekawe co też wymyśli. Zdejmuję buty, schylam się najpierw do połowy, a potem w kuckach przedreptuję pod skałą do nieco większej przestrzeni z ołtarzykiem, gdzie da się usiąść.
Kapłan siada naprzeciwko mnie i najpierw podsuwa święty ogień, nakazując trzy razy przybliżyć do niego dłonie i dotknąć okolic skroni.
Na prawej ręce przewiązuje mi bransoletkę z grubych nici, a następnie maże mnie wszystkimi proszkami, które ma pod ręką... Białym proszkiem obsypuje moją głowę, tworzy znaki na ramionach, solidnie znaczy moje czoło. Następnie czarnym barwnikiem grubymi krechami podkreśla moje brwi, a czerwonym, pachnącym kadzidłem, proszkiem znaczy czerwoną kropę pomiędzy oczami.
Pod skałą jest potwornie duszno, więc pot spływa mi po ramionach i nogach, a podczas hojnego obsypania proszkiem głowy, sporo spadło go na łydki, więc teraz kolorami straszę niemal z każdej strony.
Na koniec otrzymuję wiązkę kwiatów nawleczonych na nitkę, by zawiesić ją na włosach oraz banana... Po sowitym błogosławieństwie kapłan oczywiście oczekuje sowitego wynagrodzenia :)
Wydrapałam się z jaskini i za najbliższym zakrętem starłam makijaż klauna z twarzy, ramion i nóg...