29 lis 2014

Nakhon Pathom

        Pociąg na 1,5 h drogi miał dodatkowe 30 min opóźnienia, więc nie tak źle. Gdy dotarłam na miejsce, było już jakiś czas po zmroku, co mnie trochę niepokoiło, ale zupełnie niepotrzebnie.
        Po wyjściu z dworca pierwsze, co rzuciło mi się w oczy, to same tajskie nazwy, zero napisów w alfabecie łacińskim. I żadnych białych. No to faktycznie trafiłam do niszowego miejsca.


        Zaczęłam błąkać się po ulicach, szukając zakwaterowania. Ale hostelów brak... Choć może i coś było, ale w kwiatkach rozczytywać się nie umiem. Za to kilka osób przyjaźnie i zupełnie bezinteresownie się do mnie uśmiechało, co było naprawdę sympatyczne. W końcu zapytałam dziewczyny siedzącej bokiem na motorze, czy nie wie, czy jest tu gdzieś jakiś hostel. Oczywiście ni w ząb angielskiego, więc składam dłonie, przykładam do policzka i przechylam głowę - czyli pokazuję jej międzynarodowy znak oznaczający spanie. Śmieje się, kręci głową i wygląda na to, że chce mi powiedzieć, że takich rzeczy to tu nie mają. Moje usilne starania dostrzega inna dziewczyna, która coś tam po angielsku rozumie i ona w końcu doprowadza mnie do hotelu. Płacę sporo, bo 250 bahtów, czyli tyle, co w Bangkoku, z tym, że tym razem jest to pokój 2-osobowy, przestronny, dodatkowo z oknem i telewizorem. Niestety w większości miejsc będę płacić więcej, niż bym płaciła podróżując z kimś - np. w Bangkoku za 2 noce zapłaciłam 500 bahtów, a 2-osobowy pokój kosztował 600 bahtów (czyli w jedynce płacę 25 zł/noc, w dwójce 15 zł/noc). Jakkolwiek to nie zabrzmi - dobrze byłoby znaleźć kogoś do współdzielenia łóżka :D
        Gdy ujrzałam jednak pokój w Siam Hotel w Nakhom Patham, to stwierdziłam, że dałam się zrobić, bo takie lokum powinno kosztować max 150 bahtów. I tak wytargowałam niższą cenę, ale zarówno babka na recepcji jak i ja byłyśmy świadome, że za dużego wyboru, to ja tu nie mam...
        A co do pani na motorze, to jeszcze kilka takich spotkałam. Siedzą po prostu bokiem i czekają. Ale dziwne mi to się wydało dopiero, gdy taka kobitka miała na nogach pantofelki na wysokim obcasie... I pomyśleć, że ja z moim pytaniem o nocleg w formie złożonych do snu rąk musiałam trafić akurat na panienkę lekkich obyczajów :))
        Zakwaterowałam się i poszłam poszukać czegoś na ząb, bo o tutejszej 19.00 organizm domaga się obiadu. W jednej z garkuchni wskazałam coś, co w miarę ładnie wyglądało... a jak paliło! Jestem miłośnikiem przypraw i pikantnych potraw, ale ogień w ustach, to dla mnie za wiele... Dobrze, że blisko był sklep - chwyciłam zimne mleko truskowe, co za ulga...
        Ale jak widać za dużo to mnie to nie nauczyło, bo skusiłam się na owoce morza (pani nawet specjalnie umoczyła je w tłuszczu, żeby ładnie na zdjęciu wyglądały):



        Pyta czy chcę pikantnego sosu... "Troszeczkę!" - dobrze, że jeszcze trochę mleka truskawkowego miałam.
        Do Nakhon Pathom docierają tylko nieliczni turyści. Okazuje się też zresztą, że coś napisów w alfabecie łacińskim można znaleźć, a nawet czasem uda się 2 słowa po angielsku powiedzieć, ale raczej nie więcej. Za to ludzie są bardzo otwarci :) To, co jednak przyciąga tych nielicznych, to największa (ponoć) stupa na świecie, mierząca 120 m. Według legendy sam Budda miał w tym miejscu odpoczywać, więc chcąc uczcić to zdarzenie, już od ósmego wieku zaczęto budować tu świątynię, która rozrastała się z biegiem czasu.
        Byłam tutaj zarówno wieczorem przy pięknym podświetleniu (i braku opłat), jak i następnego dnia "rano" (już z biletem). Wieczorem trochę się pokręciłam, było w zasadzie pusto. Schodząc natrafiłam już na zamkniętą bramę... I pomyśleć, że mnie nie wygonili, mimo że już zamykali :) Pewnie nie wiedzieli, jak mi to powiedzieć, żebym zrozumiała :P Ale ciężkie i wysokie na kilka metrów wrota już sama musiałam sobie otwierać.




        Następnego dnia więcej ludzi już tu się kręciło, w tym też nawet kilkoro białych, ale wyglądali na takich, co są tu tylko przejazdem i to ze swoimi przewodnikami. 







        Za dnia otwarta też była mała świątynia wykuta w skale. Nie zauważyłam, żeby ktoś tam wchodził, ale ja nie omieszkałam zajrzeć :) Ciekawa rzecz, choć nijako to się miało do tego, co miałam zobaczyć 2 dni później...




A teraz mała przygoda kulinarna :)

        Gdy zbliżała się godzina 13, poczułam, że w końcu nadszedł czas na śniadanie. Przechadzając się między stoiskami, zachęcił mnie skinieniem głowy i uśmiechem pewien kucharz. Nic się nie odezwał, co oznaczało, że po angielsku to ja się z nim nie dogadam. Z powątpiewaniem rozejrzałam się, czy aby chociaż będę w stanie wskazać mu ręką, co mogłabym zjeść. Widząc to, wyciągnął spod stołu menu! Z kilkoma wypłowiałymi zdjęciami dań i nazwami po angielsku! 
        No, tak to my możemy rozmawiać... Nie wszystkie dania miały swoje zdjęcia, zresztą i tak po wypranych fotkach trudno było się domyśleć, co za danie pokazują. Wybrałam smażony makaron tajski z sosem sojowym i owocami morza. Pokazuję mu wybraną pozycję, a on chwilę wpatruje się w napis, a potem idzie... od klienta do klienta i pyta się, czy rozumieją, co tam jest napisane... Ten, co zrobił kucharzowi to menu, zapomniał zrobić mu tajską ściągę :))
        Uśmiecham się do tego biedaka, więc podchodzi do mnie i pokazuje najbliższy napisowi obrazek. Cóż mam zrobić, na zdjęciu nic nie da się rozpoznać, więc kiwam głową, że może być to. Siadam i czekam na to, co dostanę.
        Już po pierwszym składniku wyciągniętym z lodowki widzę, że to jednak nie będzie makaron z owocami morza. Z lekkim obrzydzeniem zastanawiam się, co to może być... Wygląda jak surowa słonina pocięta na cieniutkie plasterki. Takie jakby duże płaty flaków. Przygoda, przygoda!...
        Kucharz smaży, coś dosypuje, dolewa, dorzuca. W końcu danie pojawia się przede mną:


        Nie jest źle. Flaki okazują się być mdłymi płatami makaronu (jakby pociętej lasagne), do tego jakieś roślinki, chyba jajko i mięso kurczakopodobne. Przede mną pojawił się stos ostrych sosów i jeszcze ostrzejszych przypraw - całe szczęście to danie nie było z góry przyprawiane. 
        Zjadłam, zapłaciłam, podziękowałam :)

        Druga przygoda kulinarna spotkała mnie zaraz za rogiem - khao laam:


        Część zjadliwa znajduje się wewnątrz kory bambusa i jest to ryż z (chyba) rodzajem czerwonej fasolki albo czymś podobnym, co gotowane jest w mleku kokosowym. Po otwarciu wygląda tak:


...i przed pierwszym kęsem pomyślałam "Mój Boże, zaraz zwymiotuję..." Czyli jak przy wielu tajskich daniach po pierwszym rzucie oka :)) Ale było to zjadliwe (zazwyczaj mimo kiepskiego wyglądu jest smaczne), choć na pewno nie będzie to mój ulubiony deser.

Wkrótce spotkała mnie jeszcze jedna niespodzianka:


Kawa! Nawet mrożona! :D

P.S. Fotki:
Bangkok
Nakhon Pathom

P.S. 2 Swoją drogą od kilku dni jestem w Kanchanaburi, zasiedziałam się trochę, ale czas wykorzystuję intensywnie :) Tylko że... w miejscu pierwszego zakwaterowania  (czyli w domku na wodzie) jeszcze przed 8 obudził mnie remont domku dokładnie naprzeciwko. W miejscu drugiego zakwaterowania (bo taniej; również domek, ale już nie na wodzie) mam pełzających i fruwających współlokatorów, no i budowany intensywnie i głośno hotel tuż obok od 7 rano...
        A gdyby tak przespać się gdzieś blisko natury, gdzie jest cicho, spokojnie i pięknie...? Na przykład w namiocie w parku narodowym z najsławniejszymi tajskimi wodospadami... :D


Brak komentarzy:

Prześlij komentarz