W Indiach spędziłam 2 miesiące.
Przemierzyłam spory ich kawałek, w tym niemal całe południe oraz część środkowych Indii -
stany: Maharasztra, Kerala, Karnataka, Tamilnadu, Madhja Pradeś, Uttar Pradeś,
zaliczyłam też mały wypad do Andhra Pradeś.
Znajomi i rodzina często pytają, gdzie
"najbardziej mi się podobało"... Trudno powiedzieć. Każdy region
Indii jest na swój sposób wyjątkowy - inny krajobraz, inny język, jedzenie,
kultura, inne narodowości i religie. Ale wszędzie można było odczuć, że jest to kraj
niesamowitych paradoksów i skrajności. Choć nie jest aż tak hardcorowo, jak
początkowo przypuszczałam :P
Wiele jest zatem różnic,
ale też sporo te miejsca łączy: hałas, brud, tłok, bogactwo sąsiadujące z biedą,
luksus obok toalet bardzo publicznych (bo każdy każdego może dokładnie
obejrzeć), chaos... i wszędobylska masala dosa :D
Poniżej trasa na południe od Mumbaju (29.01 Mumbaj -10.03 Bijapur):
I na północ od Mumbaju (do 24.03):
Miło wspominać będę na pewno Keralę -
trochę żałuję, że nie zabawiłam tu dłużej. Mielizny wokół Allapula były
świetnym przystankiem - w końcu można było uciec od tłumów. Przyjemnie było
także w najdalej wysuniętym na południe punkcie kraju, w Kanyakumari, gdzie
orzeźwiający wiatr znad morza chłodził niewiarygodne upały. W wielu miejscach
zachwycały mnie niesamowite detale rzeźb, np. w Sringeri, Halebid i Belur, w
jaskiniach w Elorze i Ajancie, czy w Khajuraho. Na pewno nie zapomnę klimatu
Waranasi, świętego miasta, gdzie życie i śmierć łączą się w wodach Gangesu. Do
dziś wzbiera też we mnie fala śmiechu na myśl o szaleństwie w Kumbakonam, gdzie
trafiłam na wielkie święto obchodzone raz na 12 lat. Nie zapomnę również na
pewno smaku wszystkich doskonałych potraw :D Mniam mniam mniam :D
Jednym tchem mogłabym też wymienić to, co
w Indiach mi się nie podobało albo co mnie wyjątkowo drażniło. Przede wszystkim
irytujące, nużące i czasem wkurzające były wieczne żądania (bo często już nie
prośby) o selfie. Do tego dochodziło mniej lub bardziej bezczelne robienie mi
zdjęć, np. gdy byłam tylko gdzieś w tle - ale też niektórzy bez skrępowania
strzelali foty mojej twarzy z odległości 2 metrów. Raz zakończyło się to nawet
srogą awanturą i groźbą, że zawołam policję. Brrr...
Ale najbardziej niekomfortowe było
postrzeganie mnie jako osoby poszukującej towarzyszy do nocnych igraszek... W
Indiach wszyscy podróżują w grupach - z rodzinami czy przyjaciółmi. Jeśli ktoś
podróżuje sam, to jest dziwny. A jeśli jest to samotnie podróżująca (biała!)
kobieta, to z pewnością szuka sobie podejrzanego towarzystwa. Dość szybko
zdałam sobie sprawę, że taki stereotyp panuje wśród wielu Hindusów, na co
wskazywały liczne ironiczne uśmieszki czy głupie komentarze. W końcu przyjęłam
postawę "wyniosłej obojętności", by być ponad to - ale nie ukrywam,
że było to uczucie bardzo przykre, poza tym taki pogląd ograniczał kontakt z
lokalsami, bo każda moja chęć uśmiechnięcia się czy zagadania mogła być
odebrana na opak.
Kilka razy zresztą otrzymałam
bezpośrednie propozycje od mężczyzn, którzy coś w swojej społeczności znaczyli,
tzn. piastowali cenione stanowiska czy zajmowali się prestiżowymi zajęciami
(więc w domyśle zasługiwali na to, by być zauważonym przez białą kobietę), np.
kapłan z klasztornego ośrodka wisznuizmu (Udupi), artysta tańczący rytualny
taniec kathakali (Koczin) czy też facet, który pomagał mu się malować - bo był
też prawnikiem, o czym nie omieszkał mnie poinformować, wsuwając w moją rękę
swój numer telefonu...
Indie są specyficzne. Ale jakoś
szczególnie nie odbiegają od innych krajów azjatyckich. Jest też - według mnie,
a wbrew licznych opiniom - dość bezpiecznie. Ani razu nie czułam się w jakiś
sposób zagrożona, mimo że podróżowałam wyłącznie lokalnymi środkami transportu
i zazwyczaj byłam w nich jedyną podróżującą białą (pozostali turyści w
znakomitej większości podróżują chyba taksówkami).
Jest też możliwe, że moje poczucie
bezpieczeństwa wynikało z tego, że często pchałam się tam, gdzie turyści raczej
nie docierali, więc zanim ktoś otrząsnął się z szoku, że biała się w tym
miejscu znalazła i zanim zorientował się, że w sumie niewiele trudu by trzeba
było sobie zadać, by taką okraść czy zgwałcić - mnie już dawno tam nie było :P
O Indiach można by z pewnością wiele
opowiadać. Ale najlepiej jest pojechać samemu i samemu odczuć, czym Indie są :)
Co warto z Indii przywieźć? Bardzo ważne
pytanie :) Jest tego mnóstwo. Jeśli chodzi o zakupy w Mumbaju, to bardzo
popularnym miejscem jest targ Crawford - osobiście nie polecam, nie znalazłam
tam nic ciekawego czy wyjątkowego, a z powodu swojej popularności liczni
naciągacze prowadzą turystów do stoisk, gdzie do rachunku klienta doliczana
jest prowizja dla nich.
Polecam natomiast bazar Lalbaug (zwłaszcza
jeśli chodzi o przyprawy czy kadzidełka) oraz okolice stacji Msjid Bunder -
szczególnie sklep Amar Tea (hurtownia herbaty), a także tzw. Fashion Street w
przypadku ciuchów.
Dość tanie pamiątki można dostać na Wyspie
Elefanta.
Poza tym cały wybór wszystkiego dostępny
jest we wszystkich większych ośrodkach mniej lub bardziej turystycznych.
Co ja przywiozłam?
Co ja przywiozłam?
Herbata. Najróżniejsza - czarna, zielona, liściasta, granulowana, smakowa... W Mumbaju polecam hurtownię herbaty Amar Tea (można znaleźć na mapie Googla) - śmieszne ceny w porównaniu ze sklepami w miejscowościach turystycznych (hurtownia, więc trzeba kupić paczkę przynajmniej 250 g). Najbardziej polecane herbaty to czarna i zielona z Darjeeling oraz czarna z Assam. Do tego przywiozłam z Goa herbaty z dodatkiem ananasa i pomarańczy - też niezłe.
Przyprawy! :D Bazar Lalbaug w Mumbaju jest dość dobrze zaopatrzony, jeśli chodzi o przyprawy najróżniejszego rodzaju. Nawiozłam tego ogromną ilość... również na prezenty, rzecz jasna :) Najpopularniejszą przyprawą indyjską jest garam masala ("masala" to mieszanka, "garam" - gorąca/y), która bywa dość pikantna i zawiera w sobie nieco przypraw korzennych. Idealna do dhaal (dania z soczewicy), ale też świetnie smakuje z jajecznicą czy jako dodatek do zup i sosów.
Koriander, czyli kolendra (tutaj w proszku), mieszanki do kurczaka i ryb (chicken/fish masala), goździki, chili... Wcześniej na jakimś stoisku dorwałam też tandori masala (świetne do kurczaka).
Na zdjęciu w górnym prawym rogu jest też paczuszka z papadam, czyli takim chrupkim rodzajem... wafla (?), który się smaży w gorącym tłuszczu (gotowy w kilka sekund). I koniecznie chai masala, czyli przyprawa do herbaty :)
W Matheran zakupiłam rodzaj zagęszczonych syropów, dwa pośrodku zdjęcia są z kawałkami owoców (ananas i mango) - doskonałe do lassi. Do tego syrop różany (dobry do koktajlów) i podkład do mojito :)
Patelnia do chapati :D (chapati - rodzaj cienkich placków, stosowane zamiast chleba). Hindusi oczywiście w domach używają już raczej nowych patelni, cienkich, z teflonem itd., ale ja chciałam koniecznie taką oldschoolową patelnię. Wcześniej gdzieś widziałam jeszcze fajniejszą, ale tamta ważyła 2 kg, więc stwierdziłam, że tego rodzaju zakupy dopiero w Mumbaju pod koniec... Ale już tamtej nie znalazłam :/
Kosmetyki Himalaya Herbals - ponoć z formułą ajurwedyczną. Najbardziej polecane są pasty do zębów, ale gama produktów jest bardzo szeroka - od balsamów, przez olejki do masażu (zwykłe i na ból), kremy (do rąk, stóp), maści (na ból głowy czy przeziębienie) aż na tabletkach na gardło kończąc.
Kadzidełka - nieodłączny element każdej podróży do Indii. Obok przypraw jest to zapach, który najbardziej z tym krajem się kojarzy.
Szale, apaszki, chusty - bawełniane, jedwabne, tanie, drogie, najróżniejsze...
Balony :) To w ogóle jest ciekawa rzecz, bo w Mumbaju sprzedawcy balonów chodzą po ulicach i robią turystów... w balona. Tzn. mają nadmuchanego takiego olbrzymiego (jak ten ukazany 2 zdjęcia niżej), ale, nic nie sugerując, najpierw podsuwają turyście paczkę z małymi balonikami. Też się dałam zrobić, ale za drugim razem byłam mądrzejsza i wtedy z ceny zeszłam już baaardzo nisko :P
Poniżej zdjęcie "gluta" - jak przezwano balon, który zawiesiłam u rodziców w domu. Dmuchałam własnymi płucami, więc tak nie do końca był dobrze nadmuchany :P Ale rozmiar i tak niezły.
Pamiątki z kamienia - do kupienia w całych Indiach, ponoć ręcznie rzeźbione. Bardzo popularne są słonie, które w środku mają też wyrzeźbionego słonika. Ceny za tę samą rzecz różnią się w zależności od miejsca, sezonu i umiejętności negocjacyjnych, tj. za jednego słonia średniej wielkości zapłaci się od 80 Rs do 800 Rs; za świecznik - 150-1000 Rs....
Ciuchy - kolorowe tuniki, spódnice, spodnie. Trzeba uważać podczas prania, bo większość puszcza kolory. Polecam Fashion Street w Mumbaju (ulica niedaleko Churchgate), gdzie często można dostać markowe ciuchy po bardzo niskich cenach. Cała reszta też taniocha.
(Polecam też wszelakie lokalne targowiska gdziekolwiek.)
Bębenek :) Nie planowałam takiego zakupu i faceta, który przyczepił się w Mumbaju, stanowczo odsyłałam z niczym, ale gdy z 700 Rs sam zszedł do 400 Rs (z 42 zł na 24 zł), to stwierdziłam, że w sumie kiedyś chciałam nauczyć się grać na bębenku, a rupie jeszcze zostały i na coś trzeba było je wydać... Zeszłam więc jeszcze z ceny do 350 Rs i jestem szczęśliwą posiadaczką bębenka :D
Cóż... to tyle :) Podróż do Indii była ciekawa, ale... za rok wracam do Ameryki Południowej :P Tam to dopiero są przygody :D (Choć ze słońcem zimą różnie bywa, toć to wówczas pora deszczowa...)
Do zaś kiedyś!
O, różowy glut z naszego salonu :D
OdpowiedzUsuńPS. A o patelni nic nie wspominałaś.
OdpowiedzUsuńMasz gdzieś przepis na te placki?