29 gru 2014

Najwyższy punkt Tajlandii

- Nie, nie, nie, nie... no, nie, nie, nie...
        Tylko te słowa krążyły mi przez kilka dobrych minut po głowie, gdy będąc na najwyższym punkcie Tajlandii, obserwowałam przeszczęśliwych turystów, czekając na swoją kolej na strzelenie sobie fotki...
        Wiedziałam już wcześniej, że na najwyższy tajski punkt można dojechać samochodem, ale byłam wręcz przekonana, że przynajmniej na jakieś, choćby niewielkie, wzgórze będzie trzeba podejść. A tu proszę - od parkingu do oznaczenia tegoż punktu (a w zasadzie 2 oznaczeń) odległość wynosi 50 m, a "podejścia" jest jakieś 2 metry maksymalnie... Nawet górą mi to ciężko nazwać, mimo że wysokość nad poziomem morza nawet niezła, bo 2563 m n.p.m., a i temperatura niewiele powyżej 0.
- No nie, nie, nie...

        W zasadzie planowałam ominąć w trakcie tej podróży ową "atrakcję", ale robiąc Mae Hong Son Loop, było mi to poniekąd po drodze, trzeba było jedynie odbić 45 km od głównej trasy. Poza tym jednak ta natura górskiego przewodnika domagała się swojego (najwyżej w Tajlandii!), no i sprawdzenia, czy rzeczywiście najwyższy punkt jest rozczarowaniem. Powiem tak: dla mnie to nie było rozczarowanie. To był szok kulturowy.
        Jednakże skoro doszłam do tego, że jednak odwiedzę Park Narodowy Ithnanon po drodze, a dotarcie na najwyższy punkt jest banałem, to postanowiłam to sobie jakoś skomplikować... :)
        Oczywiście odpadły jakiekolwiek wycieczki zorganizowane. Swojego transportu nie miałam, ewentualnie w grę wchodził motor, ale z dużym plecakiem (i drugim mniejszym) na tak ruchliwej drodze, to pewnie więcej byłoby stresu niż frajdy.
        Wychodząc (po raz pierwszy :) z buddyjskiego klasztoru Wat Tam Wua jeszcze nie wiedziałam, że tu wrócę, choć już na wyjściu myśl o tym zaprzątała mi głowę. Stwierdziłam, że dam się ponieść na razie wydarzeniom i zobaczę, co one mi przyniosą.
        Na drodze spotkałam dwie dziewczyny, które jechały z klasztoru do Pai, czyli w drugą stronę, a potem chciały jechać w stronę Laosu. Była to najbardziej logiczna, bo najszybsza trasa. A ja zmierzając również w stronę Laosu, stanęłam po drugiej stronie drogi... Chciałam dokończyć to okrążenie, bo ponoć jest pięknie, i zatrzymać się gdzieś po drodze. Gdzie - to dopiero klarowało mi się w trakcie :)
        Zależało to również od tego, jak uda mi się stopa złapać. W ciągu pół godziny przejechały trzy samochody i ten trzeci mnie zabrał:


        Na pace pickupa dojechałam do Mae Hong Son, tajskie małżeństwo podwiozło mnie specjalnie na dworzec autobusowy. Miałam tam akurat trafić na autobus o 10.30, który objeżdżał tę trasę do Chiang Mai, więc mogłam wybierać, gdzie się zatrzymam. Ale okazało się, że w piątki jeździ tylko autobus o 12.30. Chwila namysłu i kupiłam bilet do Chom Thong, z którego odbija droga do Parku Narodowego Inthnanon. Cicho liczyłam na to, że tam jeszcze dziś dojadę i zanocuję w namiocie.
        Autobus jechał do Chom Thong 9 godzin... Droga faktycznie była męcząca, bo mnóstwo serpentyn, autobus mało wygodny i do tego pasażer obok wyrywający sobie włosy z nosa jednym zamaszystym pociągnięciem... Ale za to trasa przepiękna.
        Gorzej, że w międzyczasie zrobiło się ciemno, zbliżała się już godzina 21, a ja nawet nie wiedziałam czy to Chom Thong to miasto czy wieś i czy znajdę tam jakiekolwiek zakwaterowanie. Nawet przyszło mi do głowy, żeby jechać dalej do Chiang Mai, ale dość szybko sobie to z niej wybiłam - przecież nic złego stać mi się nie może :P Przystanek miał być obok świątyni, więc w razie potrzeby zajdę tutaj i poproszę o nocleg.
        Po wyjściu z autobusu zagadałam do chłopaka, który też tu wysiadał, i zapytałam czy nie wie, czy jest tu jakieś zakwaterowanie. I w ten sposób zapewniłam sobie sporą dawkę tajskiej życzliwości i tajskiego życia :)
        Na owego chłopaka czekała dziewczyna i mieli jechać właśnie do jakiegoś motelu, zabrali mnie więc ze sobą. Potem jeszcze poszliśmy razem na kolację i dowiedziałam się, co to jest tajski bufet. Otóż na małe talerzyki nabiera się z takich jedzeniowych szuflad poszczególne surowe składniki, tzn. różne rodzaje mięs (na pewno był kurczak, wieprzowina, wołowina i jeszcze coś, ale nie odgadłam, co... podobno na północy zajadają też szczury :P), sosy do ich maczania, warzywa, jakieś rośliny i (na moje nieszczęście) jakieś flaki, grube skóry czegoś, jakieś dziwne podroby itp.itd. Nie wszystko dało się przełknąć... Na stół dostaje się swego rodzaju "garnek" czy też samowar, tzn. na spodzie jest płomień, na tym jest takie jakby skośne sito, wokół którego jest kanalik, gdzie wlewa się wodę. Na to sito nakłada się mięso, które się tu dusi, tudzież grilluje, a w wodzie gotuje się warzywa. 
        Gdyby oni wiedzieli, jaką mi wyżerkę zapewnili po 2 dniach wegańskiego jedzenia w klasztorze... :))
        Ich angielski był mocno kiepski, nie we wszystkim byliśmy w stanie się dogadać. W każdym razie są nauczycielami, ślub biorą za 2 lata, facet lubuje się w alkoholu, bo pół litra whisky wypił tego wieczoru sam.
        Bardzo miły wieczór :) Coś zaplanowali dla mnie następnego dnia odnośnie Parku Narodowego, ale nie mogłam zrozumieć, o co im chodzi :)) Pożyjemy - zobaczymy :)
        Za to ten hotel... Już nie pamiętałam, kiedy ostatnio spałam w murowanym budynku, to raz. Do tego łóżko miałam na 3 m wszerz, podgrzewaną podłogę, klimatyzację i tv (jedno i drugie niepotrzebne) oraz gorącą wodę pod prysznicem i 2 czyściutkie ręczniki :D Fakt, zapłaciłam aż 300 bahtów, cena oczywiście za dwójkę, ale innego wyboru nie miałam. Za to jaki luksus... :) I pomyśleć, że miałam tej nocy spać w namiocie :P


        Tylko internet był kiepski. Poszłam zatem do recepcji i mówię, że mi internet nie działa i żeby go zresetowali, to może pomoże. Niestety nikt tu angielskiego ni w ząb, więc tylko po głowach się drapali, o co mi też może chodzić. Za chwilę przyszedł jakiś klient i, chcąc pomóc, włączył aplikację z tłumaczeniem na telefonie i podsunął mi ten telefon pod nos :)) Nagle zrobiła mi się blokada, bo koleś trzymał mi aparat 2 cm od twarzy i kazał mówić. No to w końcu przemówiłam... i aparat powtórzył moje słowa po tajsku! Jaki wypas! Za to gdy usłyszałam siebie, mówiącą po tajsku... :)) Ale coś chyba to tłumaczenie nie było za dobre, bo nadal się po głowach drapali i patrzyli po sobie z niedowierzaniem. Aż boję się myśleć, co tam to urządzenie w moim imieniu powiedziało. Spróbowaliśmy jeszcze z 2 razy, ale za każdym razm robili coraz większe oczy, więc ostatecznie machnęłam ręką i ubawiona wróciłam do moich luksusów.
        Rano parka wywiozła mnie na miejsce, gdzie można było wypożyczyć całe songthaew za 1500 bahtów... Potem zaproponowali wypożyczenie samochodu albo motoru, ale to odpadało. Na migi wytłumaczyłam im, by zawieźli mnie na krzyżówkę w stronę Parku i stamtąd będę stopa łapać. Zajechaliśmy jeszcze na śniadanie... Znowu jakieś skóry, podroby i podejrzane jedzenie. Ale za to poziom pikantności totalnie wypalił mi kubki smakowe i to do tego stopnia, że skończyłam głodna, ssąc kolejne kostki lodu, żeby znieczulić język i zużywając tonę chusteczek do wycierania oczu i nosa...




        Wywieźli mnie w pobliże wjazdu do Parku i zostawili przy targowisku. Od razu wzbudziłam zainteresowanie, bo nie wyglądało na to, żeby zjawiali się tu jacyś inni indywidualni turyści z dużymi plecakami i bez własnego transportu.
        Podreptałam zatem do bramy i też z powyższego powodu narobiłam małego zamieszania. No bo jak to - bez własnego transportu? Pieszo przekraczać bramy raczej nie można, poza tym do szczytu jest jeszcze około 40 km... Strażnik nakazał mi usiąść obok kasy biletowej. No to usiadłam :) i tym samym pozwoliłam mu poszukać dla siebie transportu :)) Namówił w końcu starszą parę farmerów, mających w pobliżu swoje gospodarstwo, żeby zabrali mnie na pickupa i podwieźli do siedziby parku, gdzie istnieje również możliwość zakwaterowania. Na moje pytanie o kupno biletu machnął ręką - a bilet dla obcokrajowców kosztował 200 bahtów (20  zł), więc tym samym przyoszczędziłam :) Potem znowuż stanęłam na stopa i zatrzymały się dwie siostry, Tajki, będące na kilkudniowej wycieczce. Bardzo fajne dziewczyny, miałyśmy razem naprawdę super zabawę :)




        Najpierw podjechałyśmy na ten nieszczęsny najwyższy punkt Tajlandii. Ja nawet przeszłabym obok, nie zwróciwszy uwagi na to oznaczenie, gdyby one mnie nie zatrzymały.


        Zaraz obok jest też drugie oznaczenie z ogromną tablicą informującą, że to najwyższy tajski punkt. I każdy musiał strzelić tu sobie fotkę - musiałam zatem i ja...



- Nie, nie, nie, nie... No, nie, nie...
        Przejście z parkingu przez oba punkty i z powrotem do samochodu łącznie z przerwami i czekaniem na swoją kolej na zrobienie zdjęcia zajęło może 15 minut...
        A potem podjechałyśmy do trasy Kiewmaeparn. Można było ją przejść tylko z przewodnikiem, którego koszt wynosił 200 bahtów na grupę. Połączyłyśmy się zatem z grupką tajskich przyjaciół i podzieliliśmy koszty. Trasa ta ma tylko 3 km 200 m długości, zaskoczyło mnie więc, że może ona zająć 2-4 h. Zrozumiałam ten myk, gdy Tajowie zaczęli robić sobie zdjęcia w każdym możliwym miejscu i w każdej możliwej pozycji... Więcej było tu pozy niż faktycznej radości z bycia tu, no ale niech się cieszą z setek fotek :P




        A trasa jest naprawdę ciekawa: najpierw prowadzi przez dżunglę, gdzie znajduje się mały wodospad, różne rodzaje roślinności typowe dla lasu deszczowego, grzyby, liany itd.  Taka ścieżka edukacyjna. Potem natomiast wyszliśmy na "połoninę", skąd roztaczał się rewelacyjny widok na otaczające góry.





        Teren ten znany jest również z kwitnących czerwonych rododendronów, a akurat była na nie pora :)


        Obiad, jaki zjadłyśmy, był mega... Dziewczyny zamówiły same pyszoności, mniej lub bardziej pikantne, ale znakomite! :) Wszystkie dania zajeżdżały osobno na talerzach lub miskach, skąd każda brała, co chciała i nakładała na swój talerz z ryżem. Była i sałatka z papaji, zupa z owocami morza, kurczak z sosem z orzeszków ziemnych, (chyba grillowane) jajko na patyku, gdzie białko i żółtko były wymieszane, 2 talerze jakichś gotowanych roślinek, sałatka z glass noodle, czyli przezroczystym makaronem i z czymś... Mniami! :)



        Dziewczyny zabrały mnie nawet jeszcze ze sobą do Chiang Mai i odstawiły do hostelu, zostawiając namiary na siebie, gdybym była w potrzebie. Pozbyłam się tym samym 2 kolejnych magnesików, zyskując sporo tajskiej życzliwości i radości życia :) I nawet ten ból najwyższego punktu jakiś taki nieistotny się zrobił.
        Moja Tajlandia trwała... :)

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz