[24-25.03.2015]
Sporo czasu zabawiłam na Ko Tao i zostały mi zaledwie 3 dni do odlotu... Postanowiłam jeszcze na szybko pojechać w okolice Krabi, do zatoki Tonsai, którą tak bardzo polecał mi Layne, Amerykanin spotkany w Laosie.
Sporo czasu zabawiłam na Ko Tao i zostały mi zaledwie 3 dni do odlotu... Postanowiłam jeszcze na szybko pojechać w okolice Krabi, do zatoki Tonsai, którą tak bardzo polecał mi Layne, Amerykanin spotkany w Laosie.
Czas nie był tu moim sprzymierzeńcem, więc gdy okazało się, że w zasadzie przejazd łączony do samego Krabi (prom+bus) kosztuje niewiele więcej niż sam prom, to postanowiłam skorzystać - jak nigdy - z agencji turystycznej. I to był błąd... Ale zacznijmy od początku :)
Tym razem prom nocny nie był już takiej jakości jak ten, którym przypłynęłam na Ko Tao. Tam każdy miał swoje łóżko, a tu łóżka były cztery, a każde z nich na 40 osób:
Mnie akurat dostał się "górny" pokład, czyli nie aż tak źle, bo ci pod nami mieli w pionie dwa razy mniej przestrzeni i chyba brak okien, a już na pewno brak wiatraków. Bo klimatyzacji też nie było i tylko niektóre wiatraki (których też było zaledwie kilka na każdą stronę) działały. Za klimatyzację robiły otwarte okna (na tym górnym pokładzie).
Małym hitem był mnich, który otrzymał łóżko na środku, rozłożył nad nim swój olbrzymi parasol i zawiesił na nim moskitierę:
A potem medytował z tabletem :P
W Surattani miał nas (mnie i pozostałych, którzy wykupili takie połączenie) transfer zabrać na dworzec autobusowy. Zamiast tego zgarnął nas jakiś koleś i zaprowadził pieszo do swojej agencji turystycznej. Czyli mamy kolejnego pośrednika.
Była 5 rano. Osób na różnorakie destynacje (głównie wyspy) znalazło się tu może około 30. Kolejno wpakowywano ludzi na pick-upa i rozwożono. Gdzieś.
Pierwotnie planowałam dojechać do Krabi i potem na własną rękę dostać się na Tonsai. Ale tutaj dałam się porobić. Bo była 5 rano. Bo byłam zmęczona. Bo nie dano mi czasu, bym mogła się spokojnie zastanowić. Bo już chciałam położyć się na plaży w słoneczku...
I mimo że Wikitravel twierdziła, że z dworca na przystań tuk-tuk kosztuje 60 bahtów, a łódź z przystani 100 bahtów (oczywiście babka z agencji się zarzekała, że to nieprawda), to zapłaciłam tutaj 250 bahtów za kolejny łączony dojazd. Zła na siebie byłam już chwilę po zapłaceniu, bo to przecież nie mój sposób podróżowania. Poza tym nie tyle już o przepłacenie chodziło, co o tych wszystkich pośredników po drodze i to jak turystów tu się traktuje...
Pojawiła się jeszcze jedna rzecz. Nie miałam gotówki. Kobieta z agencji zapewniała, że będę mieć czas na poszukanie bankomatu i że mogę popłynąć jakąkolwiek łodzią na Tonsai. Czego to się nie nakłamie, byle tylko wyciągnąć kasę od turystów.
I co działo się dalej?
Wyjazd busa z Surattani miał być o 6.30. Podjechaliśmy na dworzec, ale tam najprawdopodobniej (bo nikt nas o niczym nie informował) okazało się, że nie ma już miejsca w autobusie o 6.30, więc... zawieziono nas do kolejnej agencji i tam pozostawiono do 7.15. Trzeba było też wymienić voucher na bilet i tutaj zapytałam, co się stało, że nie ma busa o 6.30, o którym była mowa. Facet ni z tego ni z owego się wkurzył, zabrał mój bilet i powiedział, że jak mi się nie podoba, to mam wracać :)) To zapytałam go czy mam wracać na Ko Tao, bo przecież tam bilet kupowałam... Co za ciul.
Następnie przewieziono nas w okolice dworca i tam władowano w autobus. Zamiast jednak wyrzucić nas na dworcu w Krabi, to zawieziono nas nieco dalej do... agencji turystycznej.
Powtórzyłam facetowi, że ja muszę zatrzymać się przy bankomacie, by wyciągnąć pieniądze. Okazało się, że łódź będzie dla nas tylko jedna i że nie ma możliwości popłynięcia później... Ale też zapewnił, że kierowca zatrzyma się przed przystanią przy bankomacie.
Rzecz w tym, że nie każdy bankomat w Tajlandii obsługuje moją kartę, więc już czułam, że będzie wesoło (albo raczej czarno). Bez pieniędzy nie miałam co na łódź wchodzić, bo bym po prostu już stamtąd nie miała jak wrócić...
Zatrzymaliśmy się na stacji benzynowej, gdzie były 4 bankomaty. Sprawdzałam każdy po kilka razy - żaden nie wydał mi pieniędzy. Ostatnia szansa pozostała z bankomatem na przystani. Gdy przed nim stanęłam, biło mi serducho, ręce się trzęsły i w głowie się kręciło :)) Zaczęłam podejrzewać, że zablokowano mi kartę. Już nawet miałam dwa plany awaryjne, ale każdy z nich wymagał czasu i nie było pewności, że gotówka będzie w moich rękach zanim będę musiała ewakuować się stąd do Bangkoku, by lecieć do Polski. Sama sobie wyrzucałam też to, że do tego w ogóle doprowadziłam. Zazwyczaj jestem zabezpieczona na wszystkie strony i gdzieś w zakamarkach mam te 100$, ale ostatnią stówkę wymieniłam na Ko Tao. A teraz zostało mi 5$... Czyżby to już rychły powrót mnie tak rozkojarzył? :)
No więc na nogach jak z waty podeszłam do bankomatu. Pojawiła się pewna nadzieja - pamiętałam, że z bankomatu tej sieci banków na pewno wypłacałam gotówkę w grudniu, bo byłam zaskoczona wysokim limitem. Jeśli ten bankomat nie zadziała, to będzie sporo kombinacji... Może najlepiej byłoby wrócić do Bangkoku stopem? Już musiałabym ruszać. To dopiero byłaby przygoda! :D
Serducho bije, ręce się trzęsą... Wystukuję na ekranie kolejne komendy... W pickupie pozostali pasażerowie już się niecierpliwią, bo ileż mogą czekać przy bankomatach...
Jest! Jest gotówka! Ufff.... :)
No to na łódź!
(Jeszcze dwa słowa o współpracy tajskich biur podróży. System pośrednictwa jest tu niewiarygodny :)) Może i dobrze było wykupić taki bilet łączony, bo dzięki temu można zaobserwować, jak to funkcjonuje. Przyjrzeć się temu mogłam również potem w drodze do Bangkoku, o czym w następnym wpisie...)
Łódź w zasadzie dopływała jedynie do Railay West, skąd można było na Tonsai dostać się inną łodzią (40 bahtów) lub pieszo. Daleko nie było, ale... :)
Na Tonsai przypływy i odpływy są niesamowicie dostrzegalne i odczuwalne - zwłaszcza, gdy chce się tu przedostać w trakcie przypływu. W czasie odpływu nie ma problemu, bo plażą i ścieżką dojdzie się suchą stopą. W trakcie przypływu natomiast są 3 opcje:
1) dookoła gór skalnych, co zajmuje około 1,5 h;
2) przez górę z elementami wspinaczki;
3) brodząc w kilkakrotnie w wodzie, przy czym jej poziom zależy od momentu przypływu (czasem jej przekroczenie jest niemożliwe). Pierwsza opcja odpadła, bo stałam się leniwa :P Druga odpadła, bo z dużym plecakiem było to niebezpieczne. Pozostała opcja nr 3 :) Tutaj zaczynała się "ścieżka":
Najpierw było wybadanie głębokości wody. Okazało się, że jest jej prawie do klatki piersiowej. Mały plecak przeniosę nad głową, ale sama tego dużego nie uniosę...
Jak to czasem los nadsyła nam na drogę bohaterów :) i tutaj znalazł się silny przystojniak, który mój ogromniasty plecak zarzucił sobie na głowę i tak go przez tę wodę sięgającą mu do piersi, w falach i na nierównym podłożu - po prostu przeniósł :D
Potem była część skałkowa, ale w miarę łatwa, jeśli się uważało, i ponownie zejście na plażę z brodzeniem w wodzie - ale tym razem w najgłębszym miejscu było jej jakoś po pas.
Z góry założyłam, że nie szukam żadnego zakwaterowania, tylko rozbijam się z moim hamakiem na plaży :)
Tonsai jest zatoką popularną wśród osób szukających wrażeń - na skałach, które tutaj strzelają w górę, wytyczone są drogi wspinaczkowe i można się powspinać bez względu na poziom zaawansowania.
Poza tym można np. skoczyć z klifu na spadochronie:
:D
Coś czuję, że jeszcze tu wrócę :)
Wspominałam o przypływach i odpływach. Rzecz jest naprawdę niesamowita. Podczas przypływu nie da się całej plaży przejść suchą stopą:
Ale potem pomału pomału woda wraca do morza...
...i najpierw na gładkiej wodzie pojawiają się malutkie skałki, które na dnie się znajdują...
...by w końcu ujawnić dno, które jest wręcz "rozharatane" kamieniami:
Suchą stopą można wówczas zajść naprawdę daleko :)
A tu taki przykład z tymi samymi łodziami:
Podczas odpływu wyłażą różnorakie skorupiaki, które owe kamienie zamieszkują. Wygląda to tak jakby cały ten teren nagle ożył, bo gdzie okiem nie sięgnąć, tam się coś rusza.
Taki krabik z jednym szczypcem był niezły. Szybko przelazł pod jakiś kamień, zatarasował sobie wejście liśćmi i już nosa (?) nie wyściubił:
Nie wiedziałam też, że kraby mogą być włochate...
W międzyczasie niebo pięknie zasnute było chmurami...
I tak mniej więcej minęły mi ostatnie chwile w Tajlandii... :) Relaks, woda, plaża... I ukochane słoneczko :)
Tym razem prom nocny nie był już takiej jakości jak ten, którym przypłynęłam na Ko Tao. Tam każdy miał swoje łóżko, a tu łóżka były cztery, a każde z nich na 40 osób:
Małym hitem był mnich, który otrzymał łóżko na środku, rozłożył nad nim swój olbrzymi parasol i zawiesił na nim moskitierę:
A potem medytował z tabletem :P
W Surattani miał nas (mnie i pozostałych, którzy wykupili takie połączenie) transfer zabrać na dworzec autobusowy. Zamiast tego zgarnął nas jakiś koleś i zaprowadził pieszo do swojej agencji turystycznej. Czyli mamy kolejnego pośrednika.
Była 5 rano. Osób na różnorakie destynacje (głównie wyspy) znalazło się tu może około 30. Kolejno wpakowywano ludzi na pick-upa i rozwożono. Gdzieś.
Pierwotnie planowałam dojechać do Krabi i potem na własną rękę dostać się na Tonsai. Ale tutaj dałam się porobić. Bo była 5 rano. Bo byłam zmęczona. Bo nie dano mi czasu, bym mogła się spokojnie zastanowić. Bo już chciałam położyć się na plaży w słoneczku...
I mimo że Wikitravel twierdziła, że z dworca na przystań tuk-tuk kosztuje 60 bahtów, a łódź z przystani 100 bahtów (oczywiście babka z agencji się zarzekała, że to nieprawda), to zapłaciłam tutaj 250 bahtów za kolejny łączony dojazd. Zła na siebie byłam już chwilę po zapłaceniu, bo to przecież nie mój sposób podróżowania. Poza tym nie tyle już o przepłacenie chodziło, co o tych wszystkich pośredników po drodze i to jak turystów tu się traktuje...
Pojawiła się jeszcze jedna rzecz. Nie miałam gotówki. Kobieta z agencji zapewniała, że będę mieć czas na poszukanie bankomatu i że mogę popłynąć jakąkolwiek łodzią na Tonsai. Czego to się nie nakłamie, byle tylko wyciągnąć kasę od turystów.
I co działo się dalej?
Wyjazd busa z Surattani miał być o 6.30. Podjechaliśmy na dworzec, ale tam najprawdopodobniej (bo nikt nas o niczym nie informował) okazało się, że nie ma już miejsca w autobusie o 6.30, więc... zawieziono nas do kolejnej agencji i tam pozostawiono do 7.15. Trzeba było też wymienić voucher na bilet i tutaj zapytałam, co się stało, że nie ma busa o 6.30, o którym była mowa. Facet ni z tego ni z owego się wkurzył, zabrał mój bilet i powiedział, że jak mi się nie podoba, to mam wracać :)) To zapytałam go czy mam wracać na Ko Tao, bo przecież tam bilet kupowałam... Co za ciul.
Następnie przewieziono nas w okolice dworca i tam władowano w autobus. Zamiast jednak wyrzucić nas na dworcu w Krabi, to zawieziono nas nieco dalej do... agencji turystycznej.
Powtórzyłam facetowi, że ja muszę zatrzymać się przy bankomacie, by wyciągnąć pieniądze. Okazało się, że łódź będzie dla nas tylko jedna i że nie ma możliwości popłynięcia później... Ale też zapewnił, że kierowca zatrzyma się przed przystanią przy bankomacie.
Rzecz w tym, że nie każdy bankomat w Tajlandii obsługuje moją kartę, więc już czułam, że będzie wesoło (albo raczej czarno). Bez pieniędzy nie miałam co na łódź wchodzić, bo bym po prostu już stamtąd nie miała jak wrócić...
Zatrzymaliśmy się na stacji benzynowej, gdzie były 4 bankomaty. Sprawdzałam każdy po kilka razy - żaden nie wydał mi pieniędzy. Ostatnia szansa pozostała z bankomatem na przystani. Gdy przed nim stanęłam, biło mi serducho, ręce się trzęsły i w głowie się kręciło :)) Zaczęłam podejrzewać, że zablokowano mi kartę. Już nawet miałam dwa plany awaryjne, ale każdy z nich wymagał czasu i nie było pewności, że gotówka będzie w moich rękach zanim będę musiała ewakuować się stąd do Bangkoku, by lecieć do Polski. Sama sobie wyrzucałam też to, że do tego w ogóle doprowadziłam. Zazwyczaj jestem zabezpieczona na wszystkie strony i gdzieś w zakamarkach mam te 100$, ale ostatnią stówkę wymieniłam na Ko Tao. A teraz zostało mi 5$... Czyżby to już rychły powrót mnie tak rozkojarzył? :)
No więc na nogach jak z waty podeszłam do bankomatu. Pojawiła się pewna nadzieja - pamiętałam, że z bankomatu tej sieci banków na pewno wypłacałam gotówkę w grudniu, bo byłam zaskoczona wysokim limitem. Jeśli ten bankomat nie zadziała, to będzie sporo kombinacji... Może najlepiej byłoby wrócić do Bangkoku stopem? Już musiałabym ruszać. To dopiero byłaby przygoda! :D
Serducho bije, ręce się trzęsą... Wystukuję na ekranie kolejne komendy... W pickupie pozostali pasażerowie już się niecierpliwią, bo ileż mogą czekać przy bankomatach...
Jest! Jest gotówka! Ufff.... :)
No to na łódź!
(Jeszcze dwa słowa o współpracy tajskich biur podróży. System pośrednictwa jest tu niewiarygodny :)) Może i dobrze było wykupić taki bilet łączony, bo dzięki temu można zaobserwować, jak to funkcjonuje. Przyjrzeć się temu mogłam również potem w drodze do Bangkoku, o czym w następnym wpisie...)
Łódź w zasadzie dopływała jedynie do Railay West, skąd można było na Tonsai dostać się inną łodzią (40 bahtów) lub pieszo. Daleko nie było, ale... :)
Na Tonsai przypływy i odpływy są niesamowicie dostrzegalne i odczuwalne - zwłaszcza, gdy chce się tu przedostać w trakcie przypływu. W czasie odpływu nie ma problemu, bo plażą i ścieżką dojdzie się suchą stopą. W trakcie przypływu natomiast są 3 opcje:
1) dookoła gór skalnych, co zajmuje około 1,5 h;
2) przez górę z elementami wspinaczki;
3) brodząc w kilkakrotnie w wodzie, przy czym jej poziom zależy od momentu przypływu (czasem jej przekroczenie jest niemożliwe). Pierwsza opcja odpadła, bo stałam się leniwa :P Druga odpadła, bo z dużym plecakiem było to niebezpieczne. Pozostała opcja nr 3 :) Tutaj zaczynała się "ścieżka":
Najpierw było wybadanie głębokości wody. Okazało się, że jest jej prawie do klatki piersiowej. Mały plecak przeniosę nad głową, ale sama tego dużego nie uniosę...
Jak to czasem los nadsyła nam na drogę bohaterów :) i tutaj znalazł się silny przystojniak, który mój ogromniasty plecak zarzucił sobie na głowę i tak go przez tę wodę sięgającą mu do piersi, w falach i na nierównym podłożu - po prostu przeniósł :D
Potem była część skałkowa, ale w miarę łatwa, jeśli się uważało, i ponownie zejście na plażę z brodzeniem w wodzie - ale tym razem w najgłębszym miejscu było jej jakoś po pas.
Z góry założyłam, że nie szukam żadnego zakwaterowania, tylko rozbijam się z moim hamakiem na plaży :)
Tonsai jest zatoką popularną wśród osób szukających wrażeń - na skałach, które tutaj strzelają w górę, wytyczone są drogi wspinaczkowe i można się powspinać bez względu na poziom zaawansowania.
Coś czuję, że jeszcze tu wrócę :)
Wspominałam o przypływach i odpływach. Rzecz jest naprawdę niesamowita. Podczas przypływu nie da się całej plaży przejść suchą stopą:
Ale potem pomału pomału woda wraca do morza...
...by w końcu ujawnić dno, które jest wręcz "rozharatane" kamieniami:
Suchą stopą można wówczas zajść naprawdę daleko :)
A tu taki przykład z tymi samymi łodziami:
Podczas odpływu wyłażą różnorakie skorupiaki, które owe kamienie zamieszkują. Wygląda to tak jakby cały ten teren nagle ożył, bo gdzie okiem nie sięgnąć, tam się coś rusza.
Taki krabik z jednym szczypcem był niezły. Szybko przelazł pod jakiś kamień, zatarasował sobie wejście liśćmi i już nosa (?) nie wyściubił:
Nie wiedziałam też, że kraby mogą być włochate...
W międzyczasie niebo pięknie zasnute było chmurami...
I tak mniej więcej minęły mi ostatnie chwile w Tajlandii... :) Relaks, woda, plaża... I ukochane słoneczko :)
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz