[24-26.02.2015]
Podczas podóży do Kratie tempratura na zewnątrz wynosiła jakieś 35 stopni, a wewnątrz autobusu jakieś 15 stopni... Wymarzłam paskudnie - całe szczęście, że na przerwie jedzeniowej kierowca otworzył mi luk bagażowy, skąd wyciągnęłam kurtkę. Jak można tak mrozić pasażerów?
Kratie jest niewielkim miasteczkiem położonym nad Mekongiem. Główną jego część - jak zwykle - stanowi olbrzymie targowisko.
Poza tym jest tu świątynia, która nadal jest w budowie, nawet dość intensywnej. Wewnątrz spała 3-osobowa rodzinka, trochę wyglądało to tak, jakby porzucono tu martwe ciała...
Khmerskie świątynie buddyjskie w porównaniu do świątyń np. w Tajlandii czy Laosie są dość monumentalne. I wiele z nich jest w budowie czy też renowacji, gdyż za czasów reżimu teego typu budynki niszczono czy nawet równano z ziemią. W wielu świątyniach pojawia się migająca na jaskrawo disco tarcza oraz swastyka (jako symbol solarny; wykorzystuje ją zarówno buddyzm jak i hinduizm, tylko z "ogonkami" skierowanymi w różne strony).
Spacerując po mieście nieoczekiwanie znalazłam się na jego obrzeżach, gdzie architektura diametralnie się zmieniła i okazała się być typową architekturą wiejską. Drewniane domy na bardzo wysokich palach zdają się zawierać jedno, może dwa pomieszczenia w środku, choć kuchnia często położona jest pod domem przy palach.
Ledwo weszłam na te "przedmieścia", zaraz zauważyły mnie dzieciaki, witając i machając. Do tego widząc, że mam w ręku aparat fotograficzny, same ustawiały się do zdjęcia i potem z radością i śmiechem patrzyły na swoje fotki na ekranie aparatu :) (I w przeciwieństwie do Laosu czy Wietnamu, nie było "money, money".)
Obsługa w informacji turystycznej sama nie za bardzo była poinformowana o szczegółach dostania się do poszczególnych atrakcji, ale z zaskoczeniem znalazłam tu naprawdę dobre materiały, w tym mapę z kilkoma trasami rowerowymi w Kratie i w szeroko pojmowanej okolicy oraz trasami wokół Stung Treng. Dodatkowo wygrzebałam darmowy grubaśny przewodnik sponsorowany zapewne przez hotele i restauracje, które mają w nim swoje reklamy, a który zawiera doskonałe informacje o czterech prowincjach: Kratie, Stung Treng, Ratanakiri i Mondulkiri, co pomogło mi zaplanować trasę na kolejne dni.
Ach, te piękne zachody słońca nad Mekongiem :)
Następnego dnia wypożyczyłam rower na 1,5 dnia i najpierw wyruszyłam na trasę wokół Mekongu, tzw. Mekong River Life Trail, mający około 50 km. Co tam 50 km, wydawało mi się. Ale jakie 50 km! :))
Z Kratie podążyłam na południe poprzez wioski z przystankiem przy świątyni Wat Rokarkndal:
Następnie promem przedostałam się na drugą stronę Mekongu:
I tu zaczęła się jazda :)
Wiochy były fantastyczne, a architektura całkowicie mnie usatysfakcjonowała.
Dzieciaki znowuż machały, wołały: "Hello!" i cieszyły się, jak odpowiadałam im "Susu daj!" po khmersku. Wielu dorosłych również uśmiechało się i machało :) Największy ubaw miałm, gdy natrafiłam na dzieciaki wychodzące akurat ze szkoły. Były ich całe tabuny i kolejne grupki, jak tylko mnie widziały, machały i wołały. Szkoda, że nie miałam kamerki, żeby to nagrać, bo ta powitalna fala była niesamowita :))
Dzieciaki znowuż machały, wołały: "Hello!" i cieszyły się, jak odpowiadałam im "Susu daj!" po khmersku. Wielu dorosłych również uśmiechało się i machało :) Największy ubaw miałm, gdy natrafiłam na dzieciaki wychodzące akurat ze szkoły. Były ich całe tabuny i kolejne grupki, jak tylko mnie widziały, machały i wołały. Szkoda, że nie miałam kamerki, żeby to nagrać, bo ta powitalna fala była niesamowita :))
Droga kurzyła się niemiłosiernie, zresztą nie bez przyczyny w przewodniku nazywana jest "dusty road". Ale też nie cały czas drogą podążałam, bo zjechałam również na ścieżynę wijącą się wzdłuż Mekongu - łatwo nią jechać miejskim rowerem nie było :P
Przejazd tym brzegiem Mekongu zajął mi znacznie więcej czasu niż się spodziewałam. Okazało się też, że nie sprzedają tu wody w dużych butelkach - czasem można znaleźć wodę w małych butelkach, ale głównie sprzedają tu piwo i kolorowe napoje.
Jeszcze kilka fotek z tej strony rzeki:
Jeszcze kilka fotek z tej strony rzeki:
Po pełnych kurzu, potu i gorąca trudach i znojach dotarłam do promu, który miał mnie znowu przewieźć na drugi brzeg rzeki. W tym odcinku krążył tylko jeden prom i akurat zobaczyłam go, gdy był już jakieś 50 m od przystani. Stąd też przyszło mi czekać aż prom najpierw dopłynie na drugą stronę, zaczeka na pasażerów i wróci, co zajęło w sumie jakieś 1,5 godziny. Podjechałam do świątyni niedaleko, gdzie miały być Lingas, ale nic nie znalazłam. Wróciłam zatem i czekałam w cieniu, obserwując powolne życie nad Mekongiem.
Takiemu to dobrze... Wcale się nie dziwię, że się uparł, by nie opuścić przyjemnego chłodku w temperaturze niemal 40 stopni poza wodą.
Generalnie trasa jest dość długa, stąd też zapewne mało kto się na nią wybiera. Dopiero tutaj na promie spotkałam 3-osobową rodzinkę, która właśnie przypłynęła na "mój" brzeg rzeki i zmierzała tą samą trasą, tylko w odwrotnym kierunku.
Na promie zagadała do mnie dziewczyna, która zbiera pieniądze za przejazd. Mówi, że codziennie wieczorami jeździ 20 km od swojej wioski, by uczyć się angielskiego. Mieszka u swojego wujostwa, bo rodzice mają farmę jeszcze gdzieś dalej, gdzie nie miałaby możliwości się uczyć. Ale widać, że chce polepszyć swoje życie, że jej zależy, a gdy przypałęta się tu jakiś biały, to przynajmniej ma okazję, by podszkolić swój angielski.
Droga po tej stronie okazała się być znacznie lepsza, większość miała jako-taki asfalt, tylko czasem znalazły się większe czy mniejsze dziury. Po zjeździe z jednego z mostów nagle zastopowało mi rower... Nie do końca wiem, jak to się stało, ale tylni zderzak zahaczył o koło, wygięło go i zatrzymało oponę. Coś tam niby poprostowałam, ale zdarzyło się to jeszcze dwa razy...
W okolice Kratie turyści zajeżdżają przede wszystkim ze względu na delfiny krótkogłowe (irrawaddy dolphins), które są gatunkiem zagrożonym i w Mekongu jest ich jedynie 80-100 sztuk. Te sam delfiny mogłam obserwować na granicy Laosu z Kambodżą, gdy byłam w krainie 4 Tysięcy Wysp. Jakoś wówczas z tego nie skorzystałam, a i teraz nie bardzo było mi do tego pilno. Przejeżdżałam nawet przez wioskę Kampi, z której można je obserwować (czasem z brzegu, a najpopularniejszą formą jest wynajęcie łodzi), ale jakoś się nie zorientowałam, kiedy :P
Zajechałam także do świątyni Phnom Sambok położonej na wzgórzu, około 11 km przed Kratie:
Ależ się tego dnia sponiewierałam... Liczyłam, że w mieście będę około 14.00, a tu zdążyłam ledwie przed zmrokiem :P
Zajechałam także do świątyni Phnom Sambok położonej na wzgórzu, około 11 km przed Kratie:
Ależ się tego dnia sponiewierałam... Liczyłam, że w mieście będę około 14.00, a tu zdążyłam ledwie przed zmrokiem :P
Rower średnio wygodny, nieco oporny. I powiedzieć, że potężnie odparzyłam sobie tyłek, to mało powiedzieć. Mam tylko nadzieję, że zanim pokażę odparzoną jego część na plaży w Tajlandii, to już przejdzie... :P
Następnego dnia wcale nie byłam mądrzejsza, bo nadal miałam rower i czas do odjazdu autobusu, więc dawaj wczesnym rankiem na prom i na wyspę Koh Trong :) Akurat trafiłam na wschód słońca:
Przejazd był znacznie krótszy, trasa miała około 9 km, więc z przerwami na śniadanie i zdjęcia zeszło mi niewiele ponad 2 godziny.
Dało się odczuć, że tutaj przyjeżdża już więcej turystów niż na trasę, którą robiłam dzień wcześniej. Ale i tak znalazły się dzieciaki, które machały i witały przybysza :)
Stwierdziłam też, że ewidentnie ujawnia się moje wiejskie pochodzenie :P Jednak w takich wiochach czuję się znacznie lepiej niż w mieście, a i typowe wiejskie obrazki bardzo mi podchodzą :)
Na końcu wyspy znajduje się również wietnamska pływająca wioska, jakich wiele na Mekongu i to nie tylko w granicach Wietnamu:
Następnie był powrót do hotelu, szybki prysznic, wykwaterowanie i oczekiwanie na autobus do Banlung, a nowe przygody spotkały mnie (a raczej autobus) już po drodze...
P.S. Wyspa Koh Trong słynie z owocu zwanego pomelo. Jest on dość spory, a w smaku przypomina nieco grejfrut, choć jest nieco słodszy:
Następnego dnia wcale nie byłam mądrzejsza, bo nadal miałam rower i czas do odjazdu autobusu, więc dawaj wczesnym rankiem na prom i na wyspę Koh Trong :) Akurat trafiłam na wschód słońca:
Przejazd był znacznie krótszy, trasa miała około 9 km, więc z przerwami na śniadanie i zdjęcia zeszło mi niewiele ponad 2 godziny.
Dało się odczuć, że tutaj przyjeżdża już więcej turystów niż na trasę, którą robiłam dzień wcześniej. Ale i tak znalazły się dzieciaki, które machały i witały przybysza :)
Stwierdziłam też, że ewidentnie ujawnia się moje wiejskie pochodzenie :P Jednak w takich wiochach czuję się znacznie lepiej niż w mieście, a i typowe wiejskie obrazki bardzo mi podchodzą :)
Na końcu wyspy znajduje się również wietnamska pływająca wioska, jakich wiele na Mekongu i to nie tylko w granicach Wietnamu:
Następnie był powrót do hotelu, szybki prysznic, wykwaterowanie i oczekiwanie na autobus do Banlung, a nowe przygody spotkały mnie (a raczej autobus) już po drodze...
P.S. Wyspa Koh Trong słynie z owocu zwanego pomelo. Jest on dość spory, a w smaku przypomina nieco grejfrut, choć jest nieco słodszy:
Ładny kapelusz. Pozdrawiamy. Dom
OdpowiedzUsuńYhm... Musiałam chwycić coś na szybko jeszcze w Wietnamie, gdy mój kapelusz zostawiłam w busie. Niestety nie dorobiłam się jeszcze czegoś, co nie wyglądało by na kapelusik zwinięty babci :P
UsuńA już myślałem, że z Ciebie wyrosła typowa mieszczanka. t
OdpowiedzUsuńZabrzmiało to jak zarzut...
UsuńNo i ciekawe skąd te wnioski, skoro nieustannie pociągają mnie bezdroża, a w miastach spędzam tylko tyle czasu, ile muszę ;)